piątek, 18 kwietnia 2014

94. Pół godzinki

Każdy z nas odmierza czas. Nie jest istotne, czy zerkamy na zegarek gotując jajka czy ryż, sprawdzamy kilkakrotnie godzinę przed wyjściem do pracy czy szkoły (należy wyjść nie za późno, ale i nie za wcześnie), czy czekamy na listonosza przynoszącego emeryturę. Jesteśmy niewolnikami czasu - i tyle!

Czasem z pewną zadumą myślę o czasach, kiedy czas odmierzało się naturalnym porządkiem rzeczy, związanym z wegetacją roślin i cyklicznym zachowaniem zwierząt. Kiedy coś robiło się na św. Jerzego, św. Marcina, czy też wyznacznikiem działania byli zimni ogrodnicy (Pankracy, Serwacy, Bonifacy) lub zimna Zośka. (z chęcią odsyłam do Wachmistrzowych wpisów na ten temat, ot choćby tu). Noc świętojańska była wydarzeniem w ludowej tradycji równie powszechnym jak Boże Narodzenie - dziś, choć wielu może uznać to za wymysł, część młodzieży nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kiedy to imieniny ma Adam lub Sylwester (sic!). Dzieckiem jeszcze będąc miałem zakaz kąpania się w jeziorze przed św. Janem, bo woda jeszcze zimna i można się przeziębić.

Teraz życie wyznaczane jest autobusem o 7.24, fajrantem, do którego trzeba czasem dotrwać jeszcze kilka minut, wiadomościami o 18.50, 19.00 czy 19.30 (w zależności co kto ogląda) i serialem lub innym programem z serii "tańce i różańce" o określonej godzinie.

Nikt już nie mówi: "będę u ciebie wieczorem", bo rozmówca oczekuje podania konkretnego czasu przybycia, z dokładnością przynajmniej pół godziny.

Przez to nieustanne kontrolowanie czasu od najmłodszych lat - nawet dzieci w powszechniaku muszą zwracać uwagę na kolejność przerw, bo na niektórych nie zdążą nawet zjeść kanapki - wydawać by się mogło, że oszczędzamy kupę czasu. Niestety, oszczędność jest tylko pozorna. Poprzez kontrolowanie czasu, czasem co do minuty, tego wolnego, który można poświęcić na coś przyjemnego wcale nam nie przybywa.


A jednak można oszczędzać czas, tylko że nie sobie - a innym.

Moja własna, prywatna, osobista babcia, będąca już w tak zwanym słusznym wieku, zaordynowane miała codzienne mierzenie ciśnienia przez pielęgniarkę z ośrodka zdrowia. Ta przychodziła codziennie przez dwa tygodnie, dopóki nie nabyłem babci drogą kupna elektronicznego ciśnieniomierza. Nie chodzi mi tu o jakieś chwalenie się tak prozaiczną rzeczą, a o fakt, że szlag mnie trafiał, że za moje pieniądze dziewczyna traci czas biegając po osiedlu, zamiast męczyć pacjentów strzykawką z igłą. :-)

Dotarcie na pieszo z ośrodka zajmuje koło 10 minut, mierzenie ciśnienia to w zasadzie błysk, ale w sumie całość zajmowała koło pół godziny.

Na drugi ogień poszła pani doktor, która raz w miesiącu przychodziła, osłuchała, popukała, rzuciła okiem na wyniki ciśnienia i... wypisywała za każdym razem te same lekarstwa na nadciśnienie. Swoją drogą, jest to lekarka z tak zwanej starej szkoły, która nie jeździ autem i do pacjentów chodzi odziana w lekarską pelerynę. Rzadko widuje się już tak ubranych lekarzy, tak jak łatwiej spotkać księdza w dżinsach i skórzanej kurtce niż w birecie. Tak samo czapki studenckie noszone są tylko przez członków odradzających się powoli korporacji, a nie przez ogół studentów. Ale to na marginesie...

Któregoś razu, kiedy lekarstwa skończyły się wcześniej, niż pani doktor miała okazję przyjść - nie pamiętam, czy był to jakiś miesiąc mający więcej niż 31 dni, czy też owa doktórka była na urlopie ;-) - zmuszony byłem udać się do przychodni po receptę. Grzecznie czekałem w kolejce do gabinetu i miałem okazję posłuchać o czym rozmawiają pacjentki, czekające na swoją wizytę. Pacjentki, bo z facetów był tylko jeden dość młody facet, który uparcie kaszlał.

Nie myślcie sobie, że emerytki pozytywnie zareagowały na prośbę o przepuszczenie go poza kolejnością, bo się człowiek urwał z roboty. Uśmiechałem się słysząc ciche uwagi rzucane między paniami: "Co on tak kaszle?  Jeszcze nas tu wszystkich pozaraża". No tak, do lekarza powinni przychodzić tylko zdrowi...

A kompletnie rozwaliła mnie rozmowa, kiedy panie umawiały się, że jedna drugiej coś przyniesie w środę w przyszłym tygodniu - tu, do przychodni, bo ona będzie chora, w poniedziałek nie może, bo jedzie na ryneczek, a w środy lekarka ma pasujące jej godziny przyjmowania pacjentów. Sprawdziłem nawet, czy nie jest to gabinet dla jasnowidzów, ale nie - stało jak byk: "poradnia ogólna". Też chciałbym wiedzieć wcześniej, że za półtora tygodnia będę miał katar.

Z panią doktor dogadałem się tak, że co miesiąc będę przynosił babciną książeczkę do recepcji i odbierał ją następnego dnia z wypisaną receptą. W razie potrzeby poprosi się o wizytę, ale skoro nic się nie dzieje, to nie ma potrzeby bezproduktywnego biegania. "Bez sensu", to sobie można pobiegać dla zdrowia i dla przyjemności - bez papierów i stetoskopu.

Teoretycznie rzecz ujmując, dodając wszystkie "półgodzinki", zaoszczędziliśmy z babcią jeden dzień pracy lekarza rocznie i kilka dni pracy pielęgniarki. Ale czekając prawie dwie godziny na wypisanie recepty przestałem się dziwić, skąd takie kolejki do lekarzy, na które wszyscy narzekają.

Hmm... Gdzieś cię tu wcisnę z tą randką...                       zdj.:www.mbware.com


22 komentarze:

  1. Wizyty u lekarza to swoisty rytuał emerytów. mają czas i formalny tytuł do odwiedzin i trzymania kolejki. W końcu poza dniami targowymi musza coś ze sobą zrobić. Nie pójdą do kawiarni na kawę i ciastko, bo ich najzwyczajniej nie stać, ale do przychodni to jak najbardziej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasi rządzący właśnie rzeczywistości nie biorą pod uwagę chcąc skrócić kolejki do lekarzy. A przecież wystarczyłoby w każdej przychodni wyznaczyć suche, ciepłe pomieszczenie z krzesełkami i będącą na podorędziu pielęgniarką, mogącą zmierzyć ciśnienie czy doradzić, czy lepiej pić herbatkę z melisy czy pokrzywy. :-)

      Swoją drogą to te babcie bronią swojego miejsca w kolejce zdecydowanie lepiej, niż Ukraińcy niepodległości. ;-)

      Usuń
  2. Czas...,przestalam liczyc, rachowac innym i sobie...
    Serdecznosci
    Judyta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Liczenie czasu nie należy do rzeczy, którymi zajmuję się z przyjemnością. Zawsze jednak z miłą chęcią pomagam komuś zaoszczędzić nieco czasu robiąc jakieś przysługi - oczywiście wtedy, kiedy mnie to nie za dużo kosztuje. ;-)

      Co do czau w wymiarze ogólnym, to "nie znacie dnia, ani godziny".
      Poświąteczne serdeczności. :-)

      Usuń
  3. Też jestem nadciśnieniowcem. Przez jakiś czas była taka możliwość, że receptę wypisywała pielęgniarka lub obowiązywał sposób opisany przez Ciebie. Potem się okazało, że chory tego typu musi się osobiście stawić! Teraz pan minister A. ,,wymyślił'' sposób na zmniejszenie kolejek w postaci starej metody! A pacjent nic, tylko się poddaje kolejnym idiotyzmom...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może nieco ostro się wyrażę, ale dla mnie "urzędnik" stoi w słowniku bardzo blisko słowa "idiota". W ministerstwie zdrowia chyba przyjmują, że wszystkie choroby da się wyleczyć. Nadciśnienia, o ile mi wiadomo, po dwóch czy trzech miesiącach przyjmowania tabletek się nie wyleczy. Podobnie z cukrzycą. Nie wiem zatem skąd taki opór przed wypisywaniem lekarstw na kolejny miesiąc i utrudnianie ludziom życia. Babcia nie chodzi, więc utrudnia się życie lekarce. Z tych chodzących część pracuje i comiesięczne wizyty w kolejkach do lekarza też nie poprawiają nikomu zdrowia, a jedynie zjadają nerwy.

      Było gdzieś o diagnozie lekarza, kierującego pacjenta na kolejną komisję ZUS-owską: "Pacjent posiada brak kończyny górnej prawej od wysokości powyżej stawu łokciowego. I JUŻ MU K... NIE ODROŚNIE !" :-)

      Usuń
  4. A ja swoich na toż samo recept ze dwa już lata będzie, jako na takiej że właśnie zasadzie odbieram... I prawdę rzekłszy, czekam czasów, kiedy będę je mógł odbierać mailem, przeciw czemu doprawdy żadnych nie widzę ja przeciwskazań... Waszej Miłości tudzież familijantom wszytkim i bywalcom tutecznym życzę Świąt Zdrowych i Pogodnych pełnych nadziei i miłości.
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem mości Wachmistrzu, czy takie odbieranie jest zgodne z obowiązującymi przepisami, muszę jednak zauważyć, że jest to jak najbardziej zdroworozsądkowe. Recepta mailem myślę że byłaby jeszcze lepszym pomysłem.

      W kwestii lekarstw jestem blisko poglądów Janusza Korwin - Mikke. Dlaczego nie idąc do lekarza nie mogę sobie kupić jakiegoś antybiotyku czy leku na nadciśnienie? Odpowie ktoś - bo są na receptę, żebym sobie nie zaszkodził jedząc niewłaściwe czy za dużo. Z tym "za dużo" to pic na wodę, bo nikt mi nie zabroni zjeść całego opakowania na raz. Z tym "nie zaszkodził", to też pomyłka, bo mogę połknąć udrażniacz do rur, zmywacz do paznokci, czy wypić 1,5 litra spirytusu. Wszystko kupione legalnie i bez recepty. :-)

      Pozdrawiam obżarcie i poświątecznie. :-)

      Usuń
    2. W tejże kwestyi wtórej mam cokolwiek odmiennych experiencyj, jako to Pani Matka moja słów lekarza traktując niczem słowa objawionego za skarby świata nie zażyła dwóch tam, gdzie ów zapisał jednej na dzień, choćby i na ulotce, czy na opakowaniu jak wół stało, że wolno, jeśli jest jaka po temu potrzeba... I takim ludziom, których wśród podeszłych wiekiem niemało, widzę ja potrzeby głębokiej, by ich doktor z czasu do czasu oglądał, bo i wątpienie wszelkie rozwiać dopomoże, a i rzecz nie bez znaczenia, że i owi czują się nie zaniedbywani... Cależ jest rzecz insza młodszym i żywotnej natury, którym każda po poczekalniach mitręga jest torturą nieznośną...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  5. W naszej przychodni nie widzę jakoś ludzi którzy przyszliby tu dla rozrywki. Kiedy potrzebuję lek bo ma się juz ku końcowi zostawiam karteczkę miłym paniom w recepcji i albo tego samego dnia albo nazajutrz odbieram..Wesolego Alleluja Mironq,dla Twojej Babci również

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoje spojrzenie na ludzi w przychodni, jest pewnie nieco inne niż moje. Ja tam poszedłem ZDROWY i w zasadzie siedziałem niepotrzebnie. Nie twierdzę, że nie przychodzą tam ludzie chorzy, ale dużą część stanowią osoby w starszym wieku, chorzy już z definicji, których wizyta kilka razy w miesiącu u lekarza nie jest NIEZBĘDNA dla leczenia. W zasadzie to nie jest to leczenie, a jedynie przeciwdziałanie pogarszaniu się stanu chorobowego. Nie uwierzę, że u 70-latki lekarz wyleczy astmę czy reumatyzm.

      Najlepsze poświąteczne życzenia! :-)

      Usuń
  6. Mironqu... ja nie a'propos dzisiaj, ino ze światecznym pozdrowieniem. Dajże pyska Gębie i przepędzaj ten piękny czas Zmarwychwstania w nalezytej kondycji i dobrej komitywie z tymi wszystkim, którzy Tobie radzi i ze wzajemnoscią :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takem miło świętował, że i do komputera udało mi się tylko na parę minut doskoczyć, a i to jedynie, żeby sprawdzić, czy dziadkowy karabin spod stodoły już wykopywać, czy jeszcze nie czas na zbrojny odpór Władimirowi Władimirowiczowi. ;-)

      Pozdrawiam poświątecznie. :-)

      Usuń
  7. Pozdrwiam swiatecznie, zyczac nie za mokrego dyngusa i smacznych jajc:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dyngus nie był za mocny, w zasadzie udało mi się nawet przetrwać "na sucho". W zasadzie to dokładnie "na sucho", bo w drugi dzień świąt wymówiłem się od rodzinnej biesiady, gdzie wódeczki wypija się dość sporo, jako że ludzie spotykają się rzadko.

      Pozdrawiam poświątecznie. :-)

      Usuń
  8. Ja trochę nie na temat, bo śpieszę ze spóźnionymi (ach ten czas!) świątecznymi życzeniami, bardzo szczerymi od serca. Myślę, że wciąż są aktualne, wszak dziś lany Poniedziałek, cxzyli świąt ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czas co prawda jest teraz dobrem deficytowym, cieszę się jednak, że spędziłaś (jak mniemam) miły czas w Krakowie. W święta trzeba trochę wyluzować i zwyczajnie, po ludzku choć przez jakiś czas się nie spieszyć.

      Pozdrawiam poświątecznie. :-)

      Usuń
  9. Mamy wciąż świąteczny CZAS. Syćmy się tym co niesie.
    Miłego świetowania... daj Boże na sucho, bo na Dyngusa jest zgoda jeśli to my, ale nie ma gdy nas...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sycenia się i obżarstwa było aż nadto. ;-) Tradycja Dyngusa chyba nieco ostatnio przygasła, może tylko w tym bardziej chuligańskim wydaniu, co mnie niewątpliwie cieszy. Wśród dzieciaków w domach dalej jest polewanie wodą, ale podwórka w poniedziałkowy poranek były raczej puste. Gry komputerowe wygrywają z tradycją. :-(

      Pozdrawiam poświątecznie. :-)

      Usuń
  10. Wystarczyłoby wprowadzić 15 złotową opłatę raz na kwartał za wizytę u lekarza I kontaktu i
    zmalałyby kolejki do lekarzy. Wiele osób w wieku 65+ traktuje wizytę w przychodni jak wizytę w klubie - na krzesełku pod gabinetem można przecież pogwarzyć z ludzmi, lekarzowi się wypłakać, użalić nad sobą. Społeczeństwo się starzeje, żyjemy coraz dłużej a rozwiązań systemowych wciąż brak. Wiele jest osób starych i bardzo samotnych, nawet jeśli ich dzieci są w tym samym mieście. Ale dzieci mają swoje życie, swoje sprawy i kłopoty. Przydałyby się kluby seniora z całodziennymi świetlicami, z opieką wykwalifikowanych animatorów.
    Taki model działania z całą pewnością odciągnąłby te tabuny emerytów od chodzenia do przychodni w celach głównie rozrywkowych.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomysł jest z rodzaju tych sensownych, w związku z czym... nie ma szans na realizację. :-)

      Widziałem kiedyś jakiś program (raczej w liczbie mnogiej, bo podobne obrazki pokazują z lubością od paru lat w programach interwencyjnych) w którym rencistka/emerytka (może być facet - to nieistotne) pokazuje, że dostaje kilkaset złotych renty/emerytury i po opłaceniu mieszkania (zawsze w takich przypadkach mieszka sam) i wykupieniu leków, zostaje mu kilka złotych na jedzenie miesięcznie. I jeszcze płacić za wizyty?

      Temat jest na dłuższy wywód, ale koncentrując się jedynie na lekach, to nie jestem przekonany, że wszystkie wykupowane lekarstwa są takiemu człowiekowi niezbędne. Widziałem co dostaje para rencistów z mojej rodzinki. no - jakieś jaja! Nikt mi nie wmówi, że po półgodzinnej wizycie okazuje się, że potrzebnych jest 7 czy 9 różnych lekarstw. :-)

      Miłego! :-)

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń