czwartek, 28 marca 2013

75. Najbardziej trwałe

Nie lubię dzisiejszych sprzętów, będących w użytku w każdym gospodarstwie domowym. Czajnik bezprzewodowy, pralka czy odkurzacz psują się niemal chwilę po tym, kiedy skończy się okres gwarancji.

Najbardziej trwałym "urządzeniem" w każdym domu są sztućce. Tam po prostu nie ma się co popsuć, choć nie wiem czemu, zawsze jakoś po cichutku znikają łyżeczki i ten, kto miał małe dzieci wie, że po jakimś czasie ilość łyżeczek nie zgadza się z ilością na przykład widelców. Taka karma...

Zdecydowanie rzadziej psują się młotki. Wcale mnie nie dziwi, kiedy archeolodzy rozkopując pozostałości jakiejś prastarej osady, niemal zawsze znajdują kamole, pełniące rolę młotka i służące do walenia nimi w inne kamole, żeby nadać im odpowiedni kształt. To takie pierwsze zabytki techniki. ;-)


U mnie - o dziwo - nie psują się komputery. Każdy z Was, czytających tę notkę spoziera teraz w monitor (korzystających z telefonów proszę o zaprzestanie - szkoda wzroku). Komputer stał się urządzeniem niemal tak popularnym jak telewizor, a moim skromnym zdaniem większość użytkowników spędza przy nim więcej czasu, niż przed gadającym pudłem z obrazem (teraz raczej ramką, bo kineskopowe telewizory znikają w szybkim tempie).

Pierwszy komputer udało mi się kupić gdzieś w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i pochłonął on wówczas wszystkie moje oszczędności. Miałem nieco szczęścia, bo sprzęt przeznaczony był nie dla mnie i tylko z powodu czyichś kłótni i miłosnych rozczarowań zostałem jego właścicielem, niejako "po złości". Prawie tak samo, jak pisarz Witoldowy, o którym TU pisał Wachmistrz.

Co ciekawe komputer działa do dziś (jak mniemam), choć ostatnio uruchamiałem go jakieś pięć lat temu, kiedy posiadałem jeszcze kasetowy magnetofon marki "Kapral" i parę kaset z programami. Neptun 150 leży jeszcze gdzieś w piwnicy.


Mój komputerek ZX-81 był starszą wersją kultowego ZX Spectrum, który był dużo nowocześniejszy.

Tęczowy pasek wtedy jeszcze nie kojarzył się tak jak dzisiaj. Zdjęcie z Wikipedii

Gdzieś w 1992 lub 1993 roku na biurku stał już "prawdziwy" komputer PC. 386 SX 33 MHz, 128 kB RAM, stacja dyskietek 5 i 1/4 cala i dość pojemny dysk twardy, bo 40 MB. Zaszaleliśmy z małżonką, bo fundnęliśmy sobie do tego kolorowy monitor, który wyświetlał całe 256 kolorów. :-)))

Co jakiś czas stacjonarny komputer się zmieniało, wręczając stary komuś, kto mógł go jeszcze jakoś wykorzystać - nie lubię sprzedawać swoich rzeczy, a nigdy nie zdarzyło się, by coś się popsuło, więc sprzęt nadawał się choćby jako maszyna do pisania, czy do prostych gier dla dzieciaków.

Dość późno przesiadłem się na laptopa, zresztą nie można było przy nim mówić o mobilności, bo ważył dobre 4 kilogramy i działał na baterii może z godzinę. Później miałem całą masę służbowych laptopów, które po roku, czy dwóch ulegały wymianie - nie ze względu na awaryjność, a na nowe generacje sprzętu.

Bodaj w 2008 roku kupiłem sobie wreszcie netbooka - Asus EEE 900. Od razu zakochałem się w maleństwie, które ważyło niespełna kilogram i ciągnęło na akumulatorze ponad 4 godziny. Tu wystąpiła pierwsza i jedyna do tej pory awaria sprzętu, zresztą z mojej winy. Jakoś nie przeszkadzało mu ściskanie w plecaku, poniewieranie po namiocie i spadanie na glebę. Matryca nie wytrzymała jednak podróży w luku bagażowym samolotu - swoją drogą ciekawe, czym przywalili mój plecak - pianinem, czy ruską pralką automatyczną?
 
Miałem wymienić tylko matrycę, ale taniej było kupić drugi. Do tej pory dzielnie mi służy  wszystkie notki piszę właśnie na nim. Da się pooglądać filmy, posłuchać muzyki i pracować tak jak na dużym. Jest jednak jedna ogromna zaleta - wszystko to można robić na leżąco. :-)

Zdążyłem już przyzwyczaić się do skandynawskiej klawiatury. W razie czego mam drugą - czarną.

Z półtora roku temu kupiłem tablet. Nie full wypas, ale za to z DVBT. Ot, taki gadżet, mający być przydatnym w podróży. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie chiński akumulator, który wytrzymuje dziś z pół godziny pracy.

Tablet niedługo pójdzie do ludzi. Można na nim oglądać bajki lub Wiadomości.

Ostatnie urządzenie z półeczki "komputery" kupiłem tydzień temu. Nie jest to co prawda komputer, a czytnik, jednak ma WiFi i 3G, a do tego darmowy internet w wielu krajach. Na pieszą wyprawę urządzenie, które na baterii wytrzymuje nawet miesiąc (w zależności od użytkowania) jest nie do przecenienia. Jeszcze nie zainstalowałem w nim polskich znaków, ale mam nadzieję, że uda się zamieszczać posty na blogu gdzieś ze środka lasu. :-)

Z tym urządzeniem mam zamiar zaprzyjaźnić się na dłużej - KOCHAM CZYTAĆ!

Czarno-biały ekran przy awaryjnym przeglądaniu internetu zupełnie mi nie przeszkadza, a do czytania książek jest rewelacyjny.


Znam tylko dwie rodziny, które nie mają komputera. Są to starsze osoby, już na emeryturze, dość słabo skomunikowane z młodym pokoleniem, które mogłoby niejako "narzucić" obecność w domu takiego sprzętu. Cała reszta znanych mi emerytów śmiga na komputerach aż miło! :-)

Ciekawe, jakie były Wasze początki z komputerami i czy mieliście jakieś "przeboje" z awaryjnością?
Mnie się nic takiego ani w temacie komputery i aparaty fotograficzne nie przydarzyło. Zegarki zaś... to już inna historia...



Wszystkim wierzącym składam życzenia pełnego przeżywania świąt Zmartwychwstania Pańskiego, zaś niewierzącym - miłego świątecznego wypoczynku w rodzinnym gronie. I wypatrujcie wiosny!

wtorek, 26 marca 2013

74. Budda na ołtarzu

Oglądałem ostatnio "Bitwę pod Wiedniem". Nie skusiłem się na pójście do kina, zniechęcony nie tyle recenzjami, bo tymi się raczej nie kieruję, ale umieszczonymi w sieci kadrami z filmu, wytykającymi ignorancję historyczną.

Orzeł, wzór z 1927 roku i to w wersji odwróconej pod Wiedniem? Czemu nie...? ;-)))

Wziąłem płytkę od kolegi i film na DVD w końcu obejrzałem. Zwracam uwagę na szczegóły i zauważyłem u zakonnika krzyż prawie identyczny jak ten, używany przez Jana Pawła II. Poza tym odniosłem wrażenie, że grafika komputerowa była o niebo lepsza w grze, w którą ostatnio grałem, a był to Wolfenstein 3D. ;-)

Ale nie o filmie chciałem tu napisać, tylko o odniesieniach do niego. Jest tam scena, w której Kara Mustafa, stojąc z 300-tysięczną armią pod murami Wiednia patrzy na makietę miasta i wskazując na wieżę katedry mówi, że niebawem flaga z półksiężycem zawiśnie na jej iglicy.

Muzułmanie podbijając chrześcijańskie tereny nie równali z ziemią wszystkich kościołów - bardzo często przerabiali je na meczety. Najbardziej znanym przykładem jest Hagia Sophia w Konstantynopolu.
Myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że apogeum tego procederu przypadało na czasy ekspansji Imperium Osmańskiego czy podbojów Tarika na Półwyspie Iberyjskim. Ono przypada właśnie teraz i przybiera na sile. I nie potrzeba do tego wielotysięcznych armii - wystarczy słabość chrześcijańskich Kościołów i polityczna poprawność.

Pod koniec ubiegłego roku kolejny kościół - tym razem w Hamburgu został sprzedany organizacji muzułmańskiej i zostanie zamieniony na meczet. Podobny los spotkał już wiele świątyń w Anglii czy Francji, a zapowiada się na dalszy wzrost tego typu inicjatyw.

A w Polsce? Jeżdżąc, a ostatnio wędrując pieszo przez nasz kraj widziałem sporo pustych, zniszczonych lub będących w kiepskim stanie kościołów. W większości są to opuszczone od wojny świątynie ewangelickie, stojące w niewielkiej odległości od tych katolickich. Nie razi mnie zupełnie, że w budynkach dawnych kościołów są dziś biblioteki czy galerie sztuki, jak w Słupsku czy Elblągu. To, że ktoś urządzi sobie w dawnym kościele mieszkanie czy pracownię, zaadoptuje go na dom starców, czy salę koncertową także jakoś mnie nie rusza.

Bardzo źle czuję się z tym, że tak dużo zabytków w Polsce niszczeje. Jeszcze nie ma u nas na tyle licznej społeczności muzułmańskiej, żeby przerabianie kościołów na meczety było w Polsce jakimkolwiek problemem. Ale to tylko kwestia czasu...

Kościoły można jednak przerabiać nie tylko będąc wyznawcą innej wiary. Wystarczy być niewierzącym, żeby mieć głęboko w sercu to, co się w Kościele dzieje.

Mocno nagłaśniana jest ostatnio troska lidera ruchu własnego imienia o to, że urzędnik nie ma prawa okazywać swojej wiary. Prezydent, minister czy referent urzędu w kościele? Wykluczone!

Polityczna poprawność proponuje wrócić do czasów PRL-u, kiedy to ktoś piastujący państwowy urząd nie miał prawa pokazać się w kościele. Osoba, która w czasach tzw. "komuny" była oficerem LWP nie mogła oficjalnie ochrzcić swojego dziecka - mam taki przykład we własnej rodzinie. Komorowski na mszy świętej w niedzielę lub poszczący w Wielki Piątek? Toć to dyskryminacja ateistów! Mniej więcej taka sama, jak odmowa homoseksualistom prawa do adopcji dzieci. Skandal!!!

Zawsze wzrusza mnie swoimi tekstami Magdalena Środa . Chyba nie przesadzam, bo pierwszy mój tekst, który napisałem na blogu (jeszcze tym onetowym) dotyczył właśnie jej i jej "wspaniałych" komentarzy.
Jeśli ktoś ma ochotę zauważyć, o co wtedy chodziło, zapraszam TU.

Tym razem Wielki Autorytet do spraw Kościelnych udzielił był wywiadu, w którym widzi receptę na to, jak by przerobić kaplice, aby dostosować je do wymagań ateistów. Jakoś nie chcą tego robić wyznawcy innych wyznań, a właśnie ateiści. Najlepiej usunąć krzyże i na ołtarzu ustawić posążek Buddy. Można też powiesić Gwiazdę Dawida, postawić menorę i dopiero wtedy katolicka kaplica będzie wyglądać "postępowo".

Tu fragment:

"A może trzeba zapraszać na uroczystości państwowe także hierarchów Kościoła wschodniego i innych religii?

Bez przesady, nie można popadać w szaleństwo. To nie jest rozwiązanie jak przy każdej okazji będzie po jednym rabinie, czy kapłanie Kościoła wschodniego. Ale dobrym rozwiązaniem, w różnych instytucjach, są kaplice ekumeniczne. Podobnie, jak na Zachodzie, trzeba przerabiać katolickie kaplice na ekumeniczne, przystosowane dla wyznawców buddyzmu, czy judaizmu.(podkreślenie moje).

Na uroczystościach państwowych w ogóle nie powinno być Kościoła. Nie może tak być, że urzędnicy państwowi, którzy pracują za nasze pieniądze, ostentacyjnie dawali do zrozumienia, że bliżsi są im katolicy. Uczestniczenie w mszach przed kamerami ma znaczenie polityczne."

Jak się już przerobi katolickie kaplice na ekumeniczne, to może pani Środa do takiej wejdzie bez wstrętu, chroniąc się przed deszczem?

czwartek, 21 marca 2013

73. Recepta na wychowanie i demografię

Kiedy słucha się dzisiejszych polityków, jedynym słowem, które przychodzi do głowy jest: żenada...

Nie chodzi mi jedynie o to, że wiele ważkich rzeczy, choć możliwych do realizacji poprzez odpowiednie zapisy prawne (a w zasadzie poprzez wykreślenie zakazów) czeka na pochylenie się nad nimi w nieskończoność, kiedy nasi "wybrańcy" debatują nad pierdołami. Chodzi bardziej o kierunek, który nadają Rzeczypospolitej politycy w drodze nad skraj przepaści.

z www.wikicytat.pl

Ogromnym problemem jest zezwolenie rolnikom na sprzedaż przetworów rolnych z ławeczki przed furtką własnego gospodarstwa choć każdy, kto podróżował po świecie wie, że we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii czy na Węgrzech kupienie gomółki sera, słoika dżemu czy nawet flaszki wina lub grappy w gospodarstwie nie jest niczym dziwnym.

U nas trzeba zaprzągnąć do czegoś takiego urzędników gminnych, skarbowych, inspekcję sanitarną, weterynaryjną, epidemiologiczną, strażaków i kominiarzy (co do tych dwóch ostatnich pewien nie jestem) przeprowadzających kontrole i wydających cyklicznie papierki, za odpowiednią opłatą.

Są u nas poważniejsze rzeczy do zrobienia.

Mam w rodzinie półroczne dziecko. Nazywa się i tak dość dziwnie, bo ze względu na to, że matka ma polskie obywatelstwo, a ojciec polskie i niemieckie nazwali je na niemiecką modłę. Idę w zakład i stawiam dolary przeciwko żołędziom, że nikt tak w zeszłym roku dziecka urodzonego w Polsce nie nazwał. Ale nie o to chodzi, skoro imię takie w kilku egzemplarzach funkcjonuje za naszą zachodnią granicą.

Wszyscy mówią na małą Grubcia, bo tak się przyjęło ze względu na dobre odżywienie malucha. No i dobrze. Póki sama nie mówi i nie rozumie znaczenia słów można ją nazywać Pulpecik, Fruzia, Niunia i jak tam komu pasuje.

Rząd kombinuje, jak by tu dzieciom nasrać w papierach, wprowadzając imiona zdrobniałe i bezpłciowe do aktów urodzenia dziecka. Fifi, Lolitka czy Koko będą zachwycone, posługując się takim imieniem w szkole i jako dyrektor firmy.

Ja jestem jak najbardziej za takimi zmianami, ale niech dotyczą one osób pełnoletnich, chcących urzędowo zmienić swoje imię. Ciekaw jestem ile dorosłych osób zmieni sobie imię na Zdzisiu czy Alunia?

Z dużym opóźnieniem śledzę ostatnio programy publicystyczne *Dzięki Ci O Wielki Internecie* i chciejstwa polityków.

U Rymanowskiego Leszek Miller był za likwidacją Watykanu i wycofaniem sprzed jego oczu rażących go strojów Gwardii Szwajcarskiej. Łyknąłem to bez komentarza, bo tego się już nawet nie wyleczy.

Nieco dalej u Olejnik poszedł Janusz Palikot. Tych, którzy potrafią myśleć i mają jakiekolwiek spojrzenie na rzeczywistość, marihuaną i promocją homoseksualizmu więcej już nie przyciągnie. Czemu więc nie zabrać się za młodych, którzy interesują się wyłącznie markowymi ciuchami i najnowszymi modelami smartfonów?

A gdyby tak szesnastolatek, tuż po seksie z młodszą koleżanką zapalił sobie jointa? Na pewno poszedłby głosować na tych, którzy dbają o jego przyjemności. Przecież nie zagłosuje na tych, którzy każą mu się uczyć, stabilizować i tłumaczą, że życie to nie tylko przyjemności. Przyjemniej przecież zdawać test z pozycji seksualnych niż ze znienawidzonej matmy.

Głosowanie od 16 lat i legalne uprawianie seksu z 13-latką. Mamusia za tym nie zagłosuje. Ale córeczka?

"Co cię to stara obchodzi z kim ja sypiam? Mam 13 lat i już mogę! Zabranianie mi seksu w tym wieku godzi w moje podstawowe wolności, więc się wypchaj. Ja mam prawa, a ty obowiązek utrzymania mnie do osiemnastego roku życia"

Pedofile zacierają ręce i demografia jawi się w jaśniejszych barwach. Zastępowanie pokoleń niechybnie się skróci.

wtorek, 19 marca 2013

72. "Nie kradnij" to przeżytek

"Daj mu palec, to weźmie ci całą rękę" - mawiał mój dziadek w czasach, kiedy świat był jeszcze nieco prostszy do zrozumienia, czyli nieco ponad 20 lat temu.

Powtarzał mi to również wtedy, kiedy dostawałem pasem po dupie za pierwszą i ostatnią w życiu kradzież. Od małego miałem zamiłowanie do pieniędzy. Nie do forsy i dużej ilości kolorowych papierków a do monet, w których podziwiałem kunsztowne przedstawianie postaci, zabytków czy herbów, umieszczane na krążkach o średnicy około trzydziestu milimetrów.

Pamiętam swoją ekscytację, kiedy udało mi się zdobyć obiegową bądź co bądź 20-złotówkę z Hermaszewskim.  Dziecięca pasja do zbierania monet i znaczków pocztowych (można było kupić niemal hurtowe ilości znaczków z demoludów w pakietach sprzedawanych przez sklepy filatelistyczne) ograniczała się do prostej wymiany na rzadsze "obiegówki", wymianie drobnych na te z innych roczników czy wymianie z kolegami różnych rzeczy za lewy, forinty czy ruble. Miałem nawet jednego centa!


Pieniędzy jednak nigdy nie ukradłem. Po 1978 roku i wyborze na papieża Karola Wojtyły pojawiło się - główne w parafiach i środowiskach związanych z kościołem - sporo medali upamiętniających wybór Polaka na Stolicę Piotrową. Byłem wtedy ministrantem i serię z wizerunkiem Jana Pawła II w kolorach olimpijskich medali (złoty, srebrny i brązowy) ukradłem z kościelnej zakrystii do swojej "kolekcji".

Nie były to oczywiście medale ani złote ani srebrne, jedynie pokryte odpowiednim kolorem. Nie były tez jakoś specjalnie drogie, ale na możliwości dziewięciolatka był to spory wydatek.

Wiadomo jak sprawa się skończyła. Nie dość że dostałem po dupie to musiałem zanieść te nieszczęsne medale z powrotem i najeść się wstydu przed proboszczem, bo o odłożeniu po cichu na miejsce nie było mowy. Chyba po raz pierwszy cieszyłem się, że do kościoła nie jest aż tak daleko i jest szansa, że w życiu dorosłym zachowam parę uszu zamiast jednego. ;-)

Żeby nie było - z tej lekcji ucieszyłem się nie tak późno, bo zaledwie ze trzy lata później, kiedy nie dałem się namówić na podprowadzenie jakichś fascynujących, ale niezbyt potrzebnych gadżetów.

Oczywiście chodziło się do sąsiadów na jabłka czy śliwki, ale zerwanie czyjegoś jabłka czy gruszki wychylając się przez płot nie było traktowane w kategorii "ciężkiej kradzieży" zarówno przez nas, gówniarzy jak i właścicieli sadu.

Powoli zaczynam być eurosceptykiem. Bo o ile pasuje mi podróżowanie po Europie bez zbędnej biurokracji, brak ceł, możliwość kupienia domu czy ziemi, podjęcie pracy czy osiedlenie się w innym kraju, o tyle jestem przeciw tworzeniu przez biurokratów "superpaństwa" i narzucaniu reguł niezgodnych ze zdrowym rozsądkiem.

Nie jestem ekonomistą, ale nie rozumiem różnicy między wyciągnięciem mi stu złotych z portfela, czy szuflady w komodzie a zagarnięciu mi tej samej kwoty z konta. Coraz mniej jest w Polsce i w Europie firm, które płacą wynagrodzenia w gotówce. W większości co miesiąc pensja przelewana jest na rachunek bankowy. Jak mi ktoś ukradnie pieniądze z konta, to nie jest kradzież?

Myślę oczywiście o Cyprze. Banda "pseudoekonomistów" wykombinowała, że można ot, tak sobie zabrać 10% pieniędzy obywatelom. Dlaczego zabrać? Odpowiedź jest prosta - bo mają i da się szybko zabrać wszystkim. Trzydzieści lat temu skarbowo - policyjna akcja, pozwalająca urzędnikom chodzić po domach, robić rewizje i zabierać dziesięcinę byłaby mocno skomplikowana. Dziś wystarczy przy lampce wina wpaść na wspaniały pomysł i zmienić kilka linijek informatycznego kodu.

Nie cieszmy się, że Cypr jest daleko. Socjaliści nie odpuszczą takiej możliwości w innych krajach. Nawet będą się podpierać słowami papieża o "solidarności społecznej". Skoro ukradliśmy jednym, czemu nie mamy ukraść innym? No, chyba że państwo nie będzie zadłużone. Tyle że nie ma w Europie takiego państwa. Nowoczesna ekonomia pozwala się zadłużać bez patrzenia na skutki w przyszłości.

"Kradnijmy, póki się da, a po nas choćby potop" - takie jest motto wszystkich obecnych rządów.

Nie próbujcie tej wspaniałej "ekonomii" przenosić na grunt rodziny - inaczej wasze dzieci wylądują pod mostem.

Nie trzymam już pieniędzy w banku. Lepiej zainwestować w coś, dzięki czemu da się przeżyć na starość.

Przy okazji - ktoś z Was zna procedury przyznawania rosyjskiego obywatelstwa? Bo chyba lepiej kupić w Rosji działkę i na starość sadzić ziemniaki (to się da i zjeść i wypić), niż w Eurokołchozie zdechnąć z głodu, kiedy cię zgodnie z prawem okradną.

piątek, 15 marca 2013

71. Kultura przez duże CH...

Jeszcze nie opadł kurz bitewny po konklawe, na którym kardynałowie wybrali papieża Franciszka. Co ciekawe, bitwa nie toczyła się za zamkniętymi drzwiami Kaplicy Sykstyńskiej, a w telewizyjnych studiach, na internetowych portalach i łamach gazet. Te ostatnie wydają się przegrane, bo konklawe poszło sprawnie i szybko, a cykl wydawniczy uniemożliwił przedstawienie wszystkich spekulacji.

Słuchając audycji radiowych i zerkając czasem w telewizor zastanawiałem się, skąd "niusy" z przebiegu konklawe, skoro kardynałowie pozostawali odcięci od świata. Gadki antyklerykałów o potrzebie modernizacji Kościoła i wprowadzenie w nim demokratycznych struktur, "żądania" środowisk homoseksualnych i lewicowych dotyczące wygodnych dla nich zmian, przyprawiały mnie o pusty śmiech, zaś pytania redaktorów "kogo powinni wybrać?" skierowane do byłych księży waliły mnie na podłogę, co w skrócie mogę zapisać internetowym skrótem ROTFL .

Z nieukrywaną radością i pewną niezawoalowaną złośliwością obserwowałem reakcje mediów na pojawienie się w oknie kardynała Bergoglio i podanie jego nowego imienia. Co ci kardynałowie zrobili? Nie wybrali tego, który był typowany przez media i bukmacherów. Po prostu skandal! ;-)

Po wyborze na tron papieski Franciszka zapraszani komentatorzy ubolewali, że nie spełni on raczej "żądań" homoseksualistów i nie zrobi rewolucji w Kościele. No, jakże mi ich żal...Nie chce rewolucji łobuz jeden? ;-)

Bardzo przyzwoicie zachowali się ludzie kultury. Ewa Wójciak - dyrektor Teatru Dnia Ósmego napisała na profilu na Facebooku: "no i wybrali ch...". Pełna kultura! Gratulacje! Sam nie mam konta na portalu, a informację mam STĄD. Nie chcę ograniczać nikomu wolności poglądów ni też wolności słowa. Z tak "kulturalnych" ludzi przykładu jednak brał nie będę.

Rzadko kopiuję czyjeś teksty, lub odsyłam do twórczości innych osób. Ale tym razem sam się mogę pod tym podpisać.

Lubicie teatr? Pewnie nie, lub nie za bardzo... A co jeśli jest to jednoaktówka w formie pisanej, której przeczytanie zajmuje 2 minuty i wyraża więcej niż całe to moje pisanie?

ZAPRASZAM TUTAJ. Nie pożałujecie!



czwartek, 14 marca 2013

70. Kto z woli i myśli...

Nie, tekst nie będzie dotyczył konklawe i nowo wybranego papieża. Choć został on wybrany z woli Ducha Świętego i myśli uczestniczących w konklawe kardynałów...

Mam jednak jedną uwagę - w godzinę po ogłoszeniu imienia na portalach internetowych i w stacjach telewizyjnych dał się zauważyć napis "FRANCISZEK I" (słownie: Franciszek Pierwszy). Jest to oczywisty błąd, bo powinno się pisać "Papież Franciszek", lub samo "Franciszek" jeśli wiadomo, do kogo to imię się odnosi. Przyzwyczailiśmy się, że Jan Paweł II, czy Benedykt XVI był czytelny w przekazie nawet bez  słowa "papież".

Nie jestem taki stary, ale młody też nie jestem i pamiętam, że przez ponad miesiąc modliliśmy się za papieża Jana Pawła, który dopisek "pierwszy" dostał dopiero wtedy, kiedy jego następca przyjął to samo imię z numerem dwa, oznaczającym kolejność.

Ale wracam do tematu, bo jak zwykle mnie poniesie gdzieś na manowce...

Dziś obchodzimy dzień liczby π (Pi) od amerykańskiego zapisu daty 14 marca, czyli 3.14.

obrazek z xebavit.blox.pl

Podejrzewam, że wielu to czytających nie bardzo lubi matematykę, lub lubi ją na tyle, że bardzo się cieszy, że jej naukę ma już za sobą. Nie będę tu nikogo męczył wzorami, podam jedynie kilka ciekawostek, choć dla mnie matematyka była ulubionym przedmiotem i nie mam żadnych wątpliwości, że jest królową nauk.

Podstawowymi wzorami z liczbą π, których należy wykuć się w szkole na blachę, są te na obwód koła i jego pole. Dla niektórych makabra... A co się dzieje przy sinusach i cosinusach to szkoda opowiadać. ;-)

Mało kto jednak wie, że odniesienia do liczby π mamy już w Biblii, a dokładniej w 2 Księdze Kronik Starego Testamentu. Przy opisie sprzętów świątynnych jest zapis: "Następnie sporządził odlew okrągłego "morza" o średnicy dziesięciu łokci, o wysokości pięciu łokci i o obwodzie trzydziestu łokci." I niech mi teraz ktoś powie, że Biblia jest nudna...

Dawno temu już zauważono, że stosunek obwodu okręgu do jego średnicy jest równy około trzy. Żyjący niemal trzy wieki przed Chrystusem Archimedes (nie muszę chyba przypominać o gościu, który wyskakiwał z wanny drąc się wniebogłosy) ustalił, że stała wartość stosunku między obwodem i średnicą mieści się w przedziale między dwoma ułamkami: 3+10/71 i 3+1/7.

W piramidzie Cheopsa stosunek sumy dwóch boków podstawy do wysokości wynosi 3,1416, czyli przybliżenie π z dokładnością do czterech miejsc po przecinku! Przypadek?

Wartość stałej dotyczącej koła została nazwana liczbą π dopiero w 1706 roku przez Williama Jonesa, ale wtedy czytano książki tak jak dziś, czyli raczej słabo i dopiero umieszczenie jej w dziele Leonarda Eulera, wydanego w 1737 roku spowodowało popularyzację tego oznaczenia. Była to pierwsza litera greckiego περίμετρονperimetron, czyli obwód.

Z ciekawostek - nie mogę zapomnieć o Ludolphie van Ceulen, który spędził niemal całe życie na obliczaniu liczby π. Udało mu się obliczyć ją do 35 miejsc po przecinku i tyle też ma wykute na swoim nagrobku. Na jego cześć liczba π nazywana jest czasem Ludolfiną.

W wieku komputerów potrafimy wyliczyć liczbę π z ogromną dokładnością. W październiku 2011 udało się obliczyć ją z dokładnością około 10 bilionów miejsc po przecinku. Obliczenia zajęły 371 dni.

Robi się czasem zawody w zapamiętywaniu rozwinięcia dziesiętnego liczby π. Aktualny (?) rekord Guinessa należy obecnie do Japończyka  Akiry Haraguchi, który podał rozwinięcie 100 000 miejsc po przecinku (ciekawe ile czasu gadał lub pisał - sprawdzę później).

Skąd taki tytuł notki? Mój ojciec, któremu nie zawdzięczam zbyt wiele i jednocześnie wszystko, bo jestem na tym świecie i jestem taki, a nie inny, powiedział mi kiedyś zdanie (jak je zapamiętałem przez ponad 30 lat - nie wiem): "Kto z woli i myśli zapragnie pi poznać cyfry, ten zdoła..."  Zdanie to jest pi-ematem, czyli licząc ilość liter w poszczególnych wyrazach, otrzymamy liczbę π z dokładnością do dziesięciu miejsc po przecinku. Są inne, można sobie sprawdzić na przykład w Wikipedii.

Najbliższym liczbie π łatwym do zapamiętania ułamkiem jest 22/7, stąd niektórzy świętują liczbę π w dniu ogłoszenia Manifestu PKWN, czyli 22 lipca. Mnie jednak to święto zawsze źle się kojarzyło, jedynie imieniny Marii wywoływały uśmiech.
 


Jeśli ktoś doczytał do końca, to jest nagroda. Chcecie wiedzieć, gdzie wasza data urodzin umieszczona jest w rozwinięciu liczby π? Wystarczy kliknąć TUTAJ i wpisać datę urodzenia jednym ciurkiem. :-)

poniedziałek, 11 marca 2013

69. Uliczkę znam w Barcelonie...

Na początku dwa słowa o rzetelności. Powołując się na jakieś liczby staram się być rzetelny i w miarę możliwości znaleźć potwierdzenie, czy to w oficjalnych dokumentach, czy czasem w prasowych doniesieniach. Ale komu teraz można wierzyć?

Raczej nie oglądam telewizji, choć czasem - tak jak wczoraj - jestem u kogoś w czasie, kiedy na szklanym ekranie prezentowane są wiadomości. Numerem jeden było wielkie feministyczne święto, które zalało Polskę we wszystkich miastach, miasteczkach, wsiach - ba, nawet przysiółkach. No, może nieco przesadziłem... Dowiedziałem się, że marsze odbyły się między innymi w Warszawie, Gdańsku, Krakowie i Szczecinie.

W moim rodzinnym mieście i w Olsztynie ponoć interweniowała nawet policja. Dopiero dziś mogłem usiąść do internetu i dowiedzieć się, że interwencja policji w Gdańsku polegała na... staniu i odgradzaniu dwóch manifestacji, a w Szczecinie Manifa... zrezygnowała z marszu, bo przyszło tylko kilkanaście osób. Info tutaj. Tym razem nawet Wyborcza nie nakłamała.

Marsz co prawda był, ale ten organizowany przez ONR, o którym słowa w mediach nie było. Legalny i zarejestrowany.

W tych samych informacjach było o głodnych dzieciach i jedna pani z fundacji mówiła, że badania na temat szacowania głodu były przeprowadzone w klasach I-III. Szybki rzut okiem do statystyk i mamy, że wszystkich uczniów w podstawówkach w roku 2009/2010 było 2,2 miliona (dane tu str.56). Dane też nie są najświeższe i dzieci w szkołach jest mniej. Zakładam, że połowa z nich to klasy I-III, czyli jedynie 300 000 zostaje na dzieci otyłe, bo przecież problem otyłości też u nas występuje i jest niemały. Na dzieci normalne miejsca nie starczyło.

Dobrze, że dali krótką wrzutkę Ochojskiej, która tłumaczyła czym jest prawdziwy głód, wyniszczający organizm i prowadzący do śmierci i że takiego głodu prócz incydentalnych przypadków w Polsce nie ma.

Ale wracam do Barcelony.

Tanie linie lotnicze sprawiły, że zeszłoroczne camino zacząłem od Barcelony. Za 220 złotych nabyłem bilet do tego pięknego miasta. W cenę wchodziły oczywiście wszystkie opłaty, z czego ponad połowę za bagaż (bilet 89 PLN + opłata przelewem 18 PLN).

We wszystkich miastach i miasteczkach najbardziej lubię stare części - wąskie, brukowane uliczki, nieduże placyki i schowane nieco wstydliwie podwórka, gdzie jak setki lat temu kobiety wywieszają pranie na przemyślnie umocowanych sznurach.

Wąska uliczka przy katedrze wraz z jedną z dzwonnic.
Wśród kamiennych murów i wąskich uliczek panuje przyjemny chłodek, który w lipcu dla podróżnych z dalekich, północnych stron stanowi przyjemną ucieczkę przed śródziemnomorskim słońcem.

Plac przed katedrą jest już cały w słońcu - "moja" uliczka to ta wąska szpara po lewej.
W Barri Gotic (Dzielnica Gotycka) jest oczywiście wiele zabytków. Najwięcej z nich pochodzi z XIII - XV wieku, ale są też fragmenty rzymskich murów obronnych, powstałych po zdobyciu miasta w 133 roku przed Chrystusem.

Parc de la Ciutadella
Po zwiedzaniu można odpocząć w jednym z parków. W tym na zdjęciu powyżej jest siedziba Parlamentu Katalonii. Jeśli o parkach mowa, to bardzo przydają się źródełka, poidełka, czy krany z pitną wodą (fuente) - przy takich temperaturach każdy turysta chodzi z butelką wody.

Barcelona jest ogromnym miastem. W środku zdjęcia widać dźwigi nad ciekawą budowlą
W ciągu jednego dnia doszedłem do Barcelony z lotniska, zwiedziłem miasto (przyznaję, że dość pobieżnie) czyli twierdzę Castel de Montuic, port olimpijski, Dzielnicę Gorycką, La Rambla, Pałac Güell i oczywiście musiałem dojść do symbolu Barcelony - innego dzieła Gaudiego - katedry Sagrada Familia. Cały czas budowana jest ze składek wiernych. Budowę rozpoczęto w 1882 roku, a koniec prac planowany jest na 2026 rok, na setną rocznicę śmierci Gaudiego.

Tak prezentowała się Sagrada Familia w lipcu 2012.
Tu inna stylowo fasada z innej strony. Ciekawostką są taksówki - dowolna marka, ale czarne z żółtymi drzwiami i taką też klapą bagażnika.

Wielu rzeczy w Barcelonie nie widziałem - parku olimpijskiego, ogrodów Gaudiego i miejsca specjalnego dla fanów "dumy Katalonii" - Camp Nou - czyli stadionu piłkarskiego FC Barcelona. Jego trybuny mieszczą 98 772 osób i jest to największy stadion w Europie.
Wiem jednak, że kiedyś tu wrócę. Może na trzy dni, może na tydzień i wszystko dokładnie obejrzę bez plecaka. Posiedzę w knajpce nad tapas i butelką wina. W końcu Barcelona jest teraz bardzo blisko od Gdańska - niecałe 3 godziny lotu i maksymalnie dwie stówy w jedną stronę (na dziś: 13 maja z Gdańska 94 PLN + 17 maja z Barcelony 231 PLN + groszowe opłaty).


sobota, 9 marca 2013

68. Zabili we mnie radość...

Jestem raczej gruboskórny i drobiazgi typu zdrada żony, naplucie w twarz przez dziecko czy pobyt w więzieniu nie wywołują u mnie większych negatywnych emocji. Ot, życie...

Za niezbyt długo wyruszam na swoje camino. Nie wiem jeszcze, czy tuż po świętach, czy nieco wcześniej.

Doświadczony ze mnie wyga, więc nie potrzebuję informacji typu "co zabrać" czy "którędy iść". Pójdę tak, jak będę uważał i będę na bieżąco modyfikował trasę.

Zaglądam czasem na portale dotyczące camino i przyznaję, że z uśmiechem czytam o czyichś dylematach typu "zabrać kubek, czy będzie za ciężko?"

Dziś dopiero znalazłem informację, że od stycznia tego roku zwiedzanie katedry w Santiago de Compostela jest płatne. Nie przystoi kląć chrześcijaninowi i żądza mordu niby też nie przystoi, ale niechbym dorwał tego idiotę, który to wymyślił...!@#$%^&*(

Cała idea pielgrzymki polega na tym, żeby na końcu po prostu usiąść i pomyśleć.

Nie chodzi mi o głupie 6 Euro, które zawsze można komuś ukraść czy od kogoś wymusić,  żeby zapłacić za wstęp. Chodzi mi o samą ideę zamykania akurat TEGO  kościoła. Zwiedzanie nie może trwać więcej niż 45 minut. Super...


Pójdę i dojdę. Usiądę na placu przed katedrą, zapalę, może wejście na mszę będzie bezpłatne - wówczas wejdę i pospiesznie wyjdę, bo wygonią. Pójdę dalej...

Zabili we mnie coś istotnego, czuję się jak szmata...

Latające pod sufit botafumeiro już widziałem.



67. Wtrącenie

Dla wszystkich potrzebujących rozkładu  jazdy z Finisery (Fisterra) do Santiago de Compostela:


piątek, 8 marca 2013

66. Szczaw i głodne dzieci...

Zabierałem się do tej notki dwa dni, ale ciągle coś mi przerywało. Nie chciałem pisać w pośpiechu, bo temat ważny i podejrzewałem, że krótko nie będzie.

Zastanawiam się ostatnio, kto u nas rządzi i nabieram coraz większego przekonania, że media. One odpytując polityków wyciągają jakieś interesujące je stwierdzenia lub znajdują bulwersującą sprawę i wrzucają temat na tapetę. Jedna redakcja, druga, kilka komentarzy w portalach i na blogach i już robi się temat numer jeden w kraju. Wystarczy potem podtrzymywać zainteresowanie, pokazując oburzenie innych polityków, osób znanych z tego, że są znani i kilku osób z tak zwanego "szarego tłumu" w ramach ulicznej sondy i mamy perpetum mobile, ciągnące od tygodnia do ponad roku.

Mama Madzi, gwałty Palikota, śmierć 2,5-letniej dziewczynki, słowa Wałęsy o murze, szczaw i mirabelki Niesiołowskiego - to wszystko tematy wykreowane przez media. O ile w przypadku krzywdy małych dzieci, które straciły życie przez dorosłych - sprawy są bulwersujące i nie mam do ich poruszania większych zastrzeżeń (nadal jednak nie wiem jak Owsiak sprawi, że lekarze będą przedkładać etykę lekarską nad pieniądze i własne zaniechania), o tyle wypowiedzi polityków i reakcja na nie muszą być zgodne z linią polityczną stacji telewizyjnych, radiowych lub gazet.

Nie jestem nieszczęśliwym posiadaczem super pakietu 300 cyfrowych kanałów, ale jednocześnie korzystam z radia i internetu. Ten ostatni dał mi możliwość obejrzenia fragmentu wywiadu ze Stefanem Niesiołowskim. Wiem jak prowadzi wywiady pani Monika Olejnik i nie raz już zauważyłem, jak reaguje w sytuacjach, kiedy rozmówca ośmieli się mieć inne od niej zdanie na jakiś temat. Ot, taki nowoczesny obiektywizm i rzetelność dziennikarska (istnieje jeszcze takie pojęcie?) w bardzo europejskim wydaniu.

Żeby odnieść się do tematu, proponuję posłuchać i obejrzeć fragment wywiadu TUTAJ (ma tylko 1:15 minuty, więc nie zabiera dużo czasu - niestety nie mogę go wkleić).

Kiedy usłyszałem, jak to poseł Niesiołowski zamierza wysyłać głodne dzieci na szczaw, nie wiedziałem jak zareagować. Dopiero po wysłuchaniu wywiadu doszedłem do wniosku, że ktoś tu przesadza, a Niesiołowski - który w wielu sytuacjach budzi moją niechęć - ma tu rację. Nie można negatywnie oceniać kogoś po tym, jak trafnie porównuje dwie wersje głodu - swoją z autopsji i dzisiejszą, gdzie niedożywione dzieci to nie to samo i zdobycie pożywiena nie jest tak trudne jak we wczesnych latach powojennych.

Samemu nie chciało mi się wierzyć w raport fundacji "Maciuś", mówiący o 800 tysiącach niedożywionych dzieci w Polsce, więc postanowiłem go znaleźć. Oczywiście znalazłem i jeśli ktoś ma ochotę, może go sobie przeczytać TUTAJ.

Gdybym nie myślał racjonalnie, byłbym się przeraził. Chcąc być obiektywnym zacytuję dokładnie (łącznie z pogrubieniem i podkreśleniami) dwa istotne wnioski wyciągnięte już na początku raportu:


  • Skala problemu jest ogromna. W opinii nauczycieli, pracowników szkoły i pracowników ośrodków pomocy społecznej prawie co dziesiąte dziecko w Polsce jest niedożywione. Oznacza to, że około 800 000 dzieci w naszym kraju cierpi głód lub potrzebuje natychmiast dodatkowych posiłków.
  • Większość dzieci cierpiących głód nie otrzymuje praktycznie żadnej pomocy poza szkołą.

Okazuje się, że nie o niedożywieniu już mówimy a o głodzie. Jak dla mnie jest to istotna różnica, chyba że ktoś tak pisał raport, aby wywrzeć odpowiednie wrażenie - zagranie godne licealisty zaślepionego ideałami a nie poważnego opracowania. Jak takie głodne dziecko nie zje w szkole, to nie zje wcale - najgorsze są weekendy bez szkoły.

Od razu skojarzyło mi się z Judytką, która wiele mogłaby powiedzieć o głodnych dzieciach w Afryce. Tam dzieci naprawdę umierają z głodu i nie są to jednostkowe przypadki.

Nie twierdzę wcale, że nie ma w Polsce niedożywionych dzieci jak też takich, które chodzą czasem głodne. Ciekaw byłem skąd te 800 tysięcy cierpiących głód dzieciaków się wzięło i kto je policzył.

Jest też kilka innych wniosków, ale mniej istotnych.
  • Nauczyciele skutecznie rozpoznają objawy niedożywienia u dzieci. Najczęściej u uczniów, którzy przychodzą do szkoły bez śniadania lub nie mają jedzenia ze sobą. Zwracają również uwagę na dzieci, które nie posiadają podstawowych przyborów szkolnych i te, u których zaczęły się kłopoty z nauką.
Tu pozwolę sobie na obserwację z własnego podwórka, czyli na przykładzie kilkorga dzieci z rodziny. Dziecko, które idzie do szkoły na 8.00, obiad w szkole ma po 11.00 i kończy lekcje koło 13.00 przeważnie nie bierze ze sobą kanapek. Szkoda nerwów i zmarnowanej żywności, zwłaszcza że po powrocie czeka w domu "prawdziwy" obiad. Czasem bierze jakiś owoc lub - o zgrozo - wafelka i to czasem w dodatku w czekoladzie przy chłodniejszych dniach (rozpuszcza się i lepiej brać wafelki bez polewy). Skąd nauczyciel wie czy dziecko jadło w domu śniadanie - nie mam pojęcia.

Brak przyborów szkolnych wynika w większości ze słabej sytuacji materialnej rodziny, ale jest też wynikiem niszczenia ich przez dzieci i niedopilnowania przez rodziców, żeby wszystko co potrzebne do szkoły znalazło się w plecaku lub zostało dokupione, kiedy się zgubi temperówka piąty raz w miesiącu.

Żeby kłopoty z nauką brały się tylko z głodu, to byłbym w siódmym niebie. Wystarczy tylko dać dzieciom jeść i wszyscy się uczą dobrze, bo innych czynników wpływających na stan emocjonalny dziecka z pewnością nie ma.

Znalazłem też taki kwiatek: "Z doświadczenia Fundacji "Maciuś" wynika, że w skali Polski ponad 10% uczniów pozostaje poza obszarem działań opieki społecznej i innych instytucji działających w zakresie dożywiania".

Mam nadzieję, że to błąd logiczny, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że 90% polskich dzieci korzysta z pomocy społecznej. Może chodziło o te mityczne 800 tysięcy?


I dochodzimy do tego skąd te liczby się wzięły. Ano z badań telefonicznych na 800 osobach z różnych województw reprezentujących szkoły i ośrodki pomocy społecznej. Takie badanie to można robić badając, którego z celebrytów chcemy na prezydenta, tudzież ile poparcia zyskał prezes po prezentacji iPada,a nie w poważnej sprawie.

Z badań wyszło, że najwięcej niedożywionych dzieci jest w województwach: dolnośląskim i pomorskim, zaś najmniej w podlaskim i małopolskim.

Jakie ja bym z tego wyciągnął wnioski? Bardzo proste - województwo warmińsko-mazurskie, które ma najwyższy w kraju wskaźnik bezrobocia ma o jedną trzecią mniej (procentowo) głodnych dzieci niż pomorskie, gdzie wskaźnik bezrobocia jest dużo niższy - może zrównać szanse i zwiększyć tu i ówdzie bezrobocie? ;-)

Kpię sobie, ale nie z problemu, tylko z mało rzetelnych, choć jak myślę przeprowadzonych w dobrej wierze badań. Takie badania powinny być robione nie przez kogoś na zlecenie fundacji, tylko przez państwo i podawać liczbę dzieci, którym trzeba pomóc co do sztuki.

Nieco o szczawiu, bo strasznie długa notka wyszła. Zbierałem i ja niejednokrotnie szczaw i nawet lebiodę, z której prababcia gotowała na wsi zupę. Jako gówniarz chodziłem na nadmorskie wydmy zbierać rokitnik, klejący się i z kolczastych krzewów, jako zamiennik cytryny, o które w PRL-u nie było łatwo. Zbierało się aronię i truskawki u gospodarza, który za zerwanie pewnej ilości kobiałek dawał jedną do domu. Te wyśmiewane mirabelki jedliśmy na podwórku niemal codziennie i nie zdążyło spaść tak dużo ilu było chętnych. Do tego morwy i orzeszki z buczyny. Nie z głodu, choć w domu się nie przelewało. Chleb z wodą i z cukrem był normalką - dziś mogą podać za takie jedzenie do opieki społecznej.

W szkołach nie było cateringu a zwykłe kuchnie, gdzie panie kucharki doskonale wiedziały kto ma jaką sytuację w domu i komu wygospodarować nieco jedzenia na dokładkę. Pani ze świetlicy czy pani woźna też wiedziały wszystko o rodzicach dzieci. Dziś nie wie tego nawet wychowawca.

Wyrzuca się u nas dużo jedzenia. Dużo owoców się też po prostu nie zbiera. Mało kto robi przetwory na zimę i ten przysłowiowy już szczaw pakuje w słoiki.

Ja posłowi Niesiołowskiemu tym razem wierzę i na koniec fotki z przebiśniegami, bo jak szczaw wygląda wszyscy chyba wiedzą.


Widać to zgniłe jabłuszko koło przebiśniega?


No to teraz nieco szerszy plan. Ładne kwiatki? Jesienią zjadłem dwa jabłka - były dobre, ale dzieciaki teraz mają pełno w dupie i jabłek jadły nie będą -  wolą banany lub mandarynki. Chodzą do szkoły bez śniadania, więc pewnie głodują...




czwartek, 7 marca 2013

65. Rok mnie tu nie było...

ROK MNIE TU NIE BYŁO, BO ĆWICZYŁEM SIĘ Z OBSŁUGI...


środa, 6 marca 2013

64. Wylazły...

Wreszcie skończy się narzekanie na blogach, bo wylazły już przebiśniegi. Pogoda też niczego sobie i dziś jest ponoć w Gdańsku najcieplejszy dzień w roku. Spieszę uspokoić, że cieplejsze też będą - ten jest najcieplejszym do tej pory.


Szczawiu jeszcze nie widziałem...

wtorek, 5 marca 2013

63. Chwalmy się dziećmi...

Na początku podziękowania dla Lecha Wałęsy. Prosto i dobitnie powiedział, że nie podoba mu się homoterror i narzucanie przez mniejszość swojego zdania większości. Niepotrzebnie dał się podpuścić redaktorzynie, który przy temacie reprezentacji homoseksualistów zasugerował ich przesadzanie w ławach poselskich.

Nie wiem ile osób podziela pogląd byłego prezydenta, że nachalna kampania homoseksualistów jest już bardzo męcząca i budzi coraz więcej odruchów sprzeciwu.  Wiem jednak, że takich ludzi jest w Polsce zdecydowana większość. Oczywiście, nie w światłych mediach, czy nawet wśród autorów czy czytelników blogów - raczej wśród prostych ludzi nie zainfekowanych polityczną poprawnością i twierdzących, że szkoda czasu i pieniędzy na to, żeby posłowie zajmowali się takimi pierdołami.

Mowa nienawiści, która ma być karana, też dotyczyć ma głównie obrażania homoseksualistów. Powiesz heteroseksualnej kobiecie: "ty dziwko!", to ją jedynie obrazisz. Jeśli te same słowa skierujesz do lesbijki - możesz iść siedzieć za mowę nienawiści.

Ale ad rem.

Rodzice lubią się chwalić osiągnięciami swoich dzieci. Widać to zwłaszcza wtedy, kiedy dzieci są małe. A to śliczna laurka, a to nauczyło się dziecko wierszyka czy skocznej piosenki. Przodują w chwaleniu zwłaszcza dziadkowie, a raczej babcie, nie mogąc się nachwalić wnuczętami. I słusznie. Normalny rozwój małego dziecka jest zawsze powodem do dumy - tym bardziej, że dzieci robią szybkie postępy, które nas jednocześnie i cieszą i fascynują.

Kiedy dzieci chodzą już do szkoły, nie wypada chwalić się tym, że dziecko nie chodzi na wagary, odrabia lekcje i przechodzi z klasy do klasy. Tu powód do chwalenia się musi być już taki, który wystaje ponad średnią - a to jakiś konkurs czy olimpiada przedmiotowa, gra na instrumencie, sukcesy sportowe czy niebanalne zainteresowania.

Kiedy dzieci są już dorosłe, możemy się chwalić tym, że wyrosły na porządnych ludzi, odnoszą sukcesy zawodowe, lub realizują swoje pasje. Samo stwierdzenie z dumą, że syn czy córka zdobył jakieś stanowisko, kupił dom czy jeździ z rodziną na narty jest uzasadnione - nie każdy jest wybitnym naukowcem, sportowcem czy artystą.

Doszła teraz nowa kategoria chwalenia się. Ostatnia kampania promuje chwalenie się homoseksualizmem swoich dzieci. Patrz sąsiadko - mój chłopak lubi robić to w łóżku z kolegą. Jaka jestem z tego dumna!

Odwiedziłem  z ciekawości portal kampanii http://www.odwazciesiemowic.pl.

Być może jestem uprzedzony i starej daty, i skoro czyjeś dzieci nie dają innych powodów do chwalenia się, to odmienna orientacja seksualna może być tym, czym zdobędziemy podziw otoczenia.

Prócz polecanych filmów o homoseksualistach i poradach dla rodziców (to jedyne, co wydaje mi się sensowne - pomoc rodzicom) są też takie kwiatki:


"Oto tylko kilka nazwisk spośród tysiąca gejów, lesbijek, osób biseksualnych i transpłciowych, które miały ogromny wkład w historię świata i kulturę. Tak więc, twoje dziecko znajduje się w doborowym towarzystwie:"

Tu następuje lista nazwisk, z których połowy nie znam, a co do kilku mam wątpliwości, czy były homoseksualne, bo były ostatnio dyskusje o Marii Konopnickiej czy Michelangelo Buonarrotim znanym jako Michał Anioł. Nazwiska które znam budzą szacunek i chętnie byłbym wymieniany w ich gronie (oczywiście nie ze względu na preferencje). Część to jakieś aktoreczki, mało znani pisarze i celebryci.

Oczywistym wydaje się pytanie, czy lubi się muzykę Eltona Johna (u nich Elthon Jonh - ale chyba o niego chodziło), czy koncerty Czajkowskiego z powodu ich homoseksualizmu, czy raczej stworzenia czegoś niepowtarzalnego, co zapadło ludziom w serca i w pamięć. Przyznam, że koncert numer 1 na fortepian z orkiestrą rosyjskiego kompozytora jest najczęściej słuchanym przeze mnie utworem muzyki klasycznej - wcale nie ze względu na preferencje autora, o których zresztą nie wiedziałem i co nie przeszkadza mi docenić geniusz muzyczny.

Nie mam nic przeciwko homoseksualistom (oprócz narzucania mi nazywania ich słowem na g... i nachalnej propagandy), ale na piedestał mogę stawiać ludzi ze względu na osiągnięcia - nie za orientację seksualną, leworęczność czy wyznawane wiarę lub poglądy.

To lubię, tak samo jak wszystkie piosenki Freddiego Merkury:


niedziela, 3 marca 2013

62. Klniemy...

No, klniemy na potęgę...

Na nic zdały się wyjaśnienia Wujka Dobra Rada z filmu "Miś", zalecającego ostracyzm, kiedy ktoś powie przy nas "motyla noga"...

Zdania bez kilku kurw, wrzuconych zamiast przecinków nie przechodzą niektórym przez usta. Może język już tak ma, że słowo, które może znaczyć wszystko - ostatnio słyszałem parkę, kiedy to ONA mówi do niego: "Zobacz! Jak tu kurwa pięknie!" - jest najczęściej używane.

Puściłem filmik siostrzeńcom. Skoro używają takich słów wśród kolegów, niech chociaż wiedzą skąd się wzięły. :-)


piątek, 1 marca 2013

61. Ciągle myślisz: "bandyci"?

Dziś po raz trzeci obchodzimy Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych.

Lokalnie odbywają się uroczystości, poświęcone tym, którzy zginęli, bo byli zagrożeniem dla sowieckiej wizji Polski.

Przez lata mówiło się o nich "bandyci" lub "bandy leśne". Jedno co udało się komunistycznej propagandzie, to zatrzeć w świadomości społecznej tzw. "prostych ludzi" dumę z żołnierzy walczących najpierw z hitlerowskim okupantem a następnie z sowieckim aparatem terroru.

Ludzi, którzy narażali życie w czynnej walce z hitlerowcami w stalinowskich procesach oskarżano o współpracę z Niemcami i skazywano na karę śmierci na podstawie sfingowanych zeznań i dowodów.

Rodziny wielu z nich nie dowiedziały się, gdzie spoczywają szczątki ich najbliższych, zamęczonych w ubeckich katowniach lub rozstrzelanych po cichu strzałem w tył głowy.

Danuta Śledzikówna "Inka", Zygmunt Szendzielarz "Łupaszko" czy rotmistrz Witold Pilecki - do dziś młodzieży nic nie mówią te nazwiska i pseudonimy.

Krakowski pomnik "Inki" - niespełna 18-letniej sanitariuszki, rozstrzelanej w gdańskim więzieniu - został niespełna dwa tygodnie temu zdewastowany, przez oblanie czerwoną farbą.

Wandale i mała szkodliwość społeczna? Ja bym takim wandalom łeb przy samej dupie ukręcił.

Są też inni bohaterowie. Tacy, których na "bandytów" przerobić się nie dało, a którzy zginęli w niejasnych okolicznościach i pochowani zostali po cichu w nieznanym miejscu. Tacy jak generał Emil Fieldorf "Nil", ale też tacy jak Jan Rodowicz "Anoda".

Wielu z was oglądało zapewne film "Akcja pod Arsenałem" z  1977 roku. "Anoda" był jednym z uczestników akcji i ujawnił się we wrześniu 1945 roku. Nie poszedł do lasu - chciał studiować i rozpoczął studia na Politechnice Warszawskiej. W wigilijny wieczór 1948 roku został aresztowany przez UB. Zmarł lub został zamordowany 7 stycznia 1949 roku. Pochowano go w tajemnicy i anonimowo na Cmentarzu Powązkowskim. Rodzina dowiedziała się jednak o miejscu pochówku i w tajemnicy przeprowadziła ekshumację, składając ciało do rodzinnego grobowca. Rodzinę o śmierci bohatera powiadomiono dopiero ponad dwa  tygodnie po tym, kiedy przeprowadzono ekshumację.


Czy nadal pokutuje sowiecka wersja i żołnierze, którzy nie zdjęli munduru i zginęli w ubeckich katowniach będą w ludzkiej świadomości "bandytami"? O żołnierzach wyklętych mówi się mało lub wcale w środkach masowego przekazu. Filmy dokumentalne czy fabularne, spektakle telewizyjne przegrywają z "Tańcem z gwiazdami", czy "Bitwą na głosy".

W ramach rekompensaty obejrzę sobie spektakl telewizyjny Sceny Faktu Teatru Telewizji pt. „Pseudonim Anoda” w reżyserii Mariusza Malca z 2007 roku o powojennych losach "Anody".

Jest na Youtube pod tym adresem:  http://www.youtube.com/watch?v=MeL0-AvEf4M


CZEŚĆ ŻOŁNIERZOM WYKLĘTYM !