poniedziałek, 6 grudnia 2010

016. Czasem warto znać języki obce :-)

Nie pierwszy to przypadek, kiedy kobiecy ciuszek może stać się obiektem zainteresowania innych. I nie chodzi tu o krój, ni też kolor - a raczej o treści na nim przekazywane. Na sporej części ubiorów - kurtek, czapek, dresów - umieszczone są napisy, stanowiące pewną dekorację, w ogromnej mierze w obcym dla nas języku.

Pół biedy, kiedy nosimy napis "Chicago Bulls", czy "Virginia University" nie mając zielonego pojęcia cóż to za stwory. :-) Gorzej, jeśli napisy są frywolne a osoba nosząca dany ubiór nie zdaje sobie z tego sprawy.

Być może ktoś pamięta sukienkę małżonki premiera Millera, ubraną na spotkanie z japońską delegacją i parą cesarską bodajże w 2002 roku. Napisy "love" i "sexy" na sukience włożonej na oficjalne przyjęcie wzbudziły wówczas nieco kontrowersji.

Byłem ostatnio na imieninach, na których pani domu (kobitka nieco po czterdziestce) wystąpiła w prezencie od córki - koszulce z ładnym napisem po angielsku "LIKE THE CORNER STORE I'M OPEN ALL NIGHT FOR EVERYONE".

Cóż! Nie wszyscy obecni zwrócili uwagę na napis, ja jedynie zapytałem, czy dziewucha ma pojęcie co za napis nosi na biuście. "Coś po angielsku, chyba tekst z piosenki" - taka była odpowiedź. Nie drążyłem tematu nie chcąc psuć fajnej imprezy.

Dla nieznających angielskiego ładna piosenka z miłą dla ucha linią melodyczną i ciekawym teledyskiem. Znający angielski może wybaczą mi taki żarcik. :-)))

wtorek, 23 listopada 2010

015. Erotyk rybacki

Dopłynę znów do Twego brzegu,
porośniętego lasem lichym,
Kiedy odpocznę po tym biegu
to dla mnie będą te kielichy.

Te bardziej kształtne niż szkło rżnięte
i równie miło wzywające,
W umyśle tworzą wciąż zamęty
i bardzo są prowokujące.

Jak wyspy te bezludne prawie
ciągle czekają na odkrycie.
Ja je zdobędę, oraz sprawię
że będą jędrne - tchnę w nie życie.

Unosić będą się - opadać
za każdym dłoni mej skinieniem
I z ust Twych oddech będzie padać
jakoby dech wulkanu - tchneniem.

Ta rozkosz to ziemi trzęsienie
który początek jeno znaczy
Jest dużo gorsze zagrożenie,
Co go doświadczyć miła raczysz.

Tam fale nie do opisania
Będą przelewać się przez Ciebie
I w takim błogostanie trwania
nagle się znajdziesz w siódmym niebie.

Twa postać bardziej ukołysze
niż wiatr wiejący nawet czwórką
I w fali doznań znajdę ciszę
kiedy uniosę Cię jak piórko.

A później miękko Cię ułożę
Na kocu nie pachnącym rybą.
To nie jest koja - to jest łoże
tak tylko dama sypia chyba.

Me spracowane, szorstkie dłonie
będą wciąż haczyć o twą skórę
a twych zapachów damskich tonie
męską poruszą mą naturę.

Widziałem nieraz kiedy ryba
złapana w sieci się szamocze,
Tak Ty się wijesz w uniesieniu
mając wciąż półprzymknięte oczy.

Jak gdyby wszystko co cielesne
Wprawiało Cię w ekstazę wielką,
lecz ty nie marzysz o rybaku,
nie zadowolisz się muszelką.

Potem dopłyniesz do przystani,
gdzie toń spokojna, niebo czyste
gdzie piasek koi a nie rani,
morze spokojne i srebrzyste.

Mogę Ci miła ofiarować
sznur pereł, bursztyn, rzeczy wiele
I to, że myślę wciąż o Tobie
i zawszę będę przyjacielem.

Lecz kiedy mgła znad wody wstaje
to nic powstrzymać mnie nie może,
I choć wspaniałą żeś kochanką,
to całym życiem moim morze.

Do niego dusza moja tęskni
kiedy usypiam w twych ramionach
Do rana Tyś moją wybranką
Lecz kiedy wstanie świt - już ono!

wtorek, 16 listopada 2010

014. Rzecz o zazdrości

Któż z nas nie zazdrościł czegoś innym? Dobrej pracy (ciekawe czy byłby zazdrościł znalazłszy się na takim stanowisku, nie tylko z jego zaletami - ale i nerwówą), miłych znajomych (jakby takich można było kupić w promocji w hipermarkecie, nie wkładając w to ani krzty wysiłku), lubo też zasobności portfela (jakby pieniądze komuś innemu spadały z nieba).

Od dłuższego czasu zazdroszczę ludziom umiejętności. Nie, nie chcę być mistrzem świata w pływaniu, ani nie mam ochoty potrafić w pojedynkę rozprawić się z bandą dziesięciu umięśnionych rzezimieszków. Zazdroszczę ludziom nie tych umiejętności manualnych, pozwalających z motka wełny wyczarować cuda i cudeńka. Zazdroszczę im WYOBRAŹNI.

Cóż z tego, że sam mam wyobraźnię niczym nie ograniczoną (może jedynie czasem pod naporem dołujących wiadomości). Nie mam tyle czasu, żeby wyobraźnię przekuć w coś dotykalnego, z czego mógłbym być dumny. Jako że nie potrafię tworzyć artystycznych cudeniek powstających w ciągu kilku godzin - zrobienie czegoś, czym mogę się pochwalić zajmuje mi minimum kilka dni. A i wtedy niespecjalnie jest szansa pochwalić się komuś zmyślnie zrobioną półką, czy też wykończonym brodzikiem.

Jedyny artyzm, na jaki mogę się zdobyć to przaśne słowo. Jako że będę miał teraz chwilę czasu, pozwalającą mi - mam nadzieję - na odrobienie blogowych zaległości, postaram się to słowo w dobrym celu wykorzystać.

No, to żeby niepotrzebnie nie obiecywać, trzeba zabrać się do roboty... :-)

piątek, 1 października 2010

012. Zasada ograniczonego zaufania

Wracałem kilka dni temu do chałupy późną, wieczorową porą. Lubię takie spacery po zmroku, kiedy świat powoli zaczyna udawać się na spoczynek. Na chodnikach zobaczyć można spieszącą do domu młodzież, wychodzących z pieskami właścicieli, którzy nerwowo przestępują z nogi na nogę dając pupilowi czas na załatwienie swoich potrzeb równy czasowi spalania papierosa. Widać również poszczególne osoby docierające do domu po ciężkim, pracowitym dniu.

Przed jednym z bloków na dużym osiedlu, które mijam po drodze znajdował się parking, jakich wiele na dzisiejszych blokowiskach. Parking jest duży, więc miejsca parkowania nie ograniczają krawężniki, tylko wyznaczone na podłożu linie. Tak samo, jak na parkingach przed supermarketami, gdzie dwa samochody parkują "dziubkami" do siebie.

Nie jest niczym dziwnym na naszych osiedlach fakt, że na parkingach pali się co trzecia latarnia z umieszczonych tam kilkunastu - oszczędzamy i nie chodzi o to, aby było widno, ale by cokolwiek można było dostrzec.

Podjechała samochodem na parking jakaś para lub małżeństwo - młodzi ludzie - nie umiem określić. Prowadzący pojazd chłopak zadecydował, że zaparkuje tyłem (nie wiem po co takie cuda, ale nie mój biznes). Wysadził więc dziewczynę, żeby mówiła mu jak daleko ma jeszcze cofnąć, aby nie uszkodzić auta stojącego z tyłu, a przy okazji zaparkować tak, by przód za bardzo nie wystawał. Dziewczę głosem i machaniem rękami (nie wiem po co machała, bo i tak było ciemno i niewiele było widać - może lubi?) dawała kierowcy znaki jak daleko jeszcze może cofnąć.

Wszystko odbyło by się bez większego problemu, gdyby nie zasada ograniczonego zaufania. Ona miała świadomość, że reakcja kierowcy może być spóźniona i stłuczka może ich drogo kosztować. On podejrzewał, że kobieta otworzy usta dopiero w momencie kiedy będzie już w tym miejscu, gdzie powinien być i nie zdąży zahamować.

Może mi nie uwierzycie, ale z tak prostej sytuacji wywiązała się kłótnia. Argumenty "bo ty mi nie ufasz", "bo ty mi nie wierzysz" i tym podobne sypały się na całą ulicę.

A wystarczyło przecież przy słabej widoczności zaparkować przodem lub wysiąść i samemu zobaczyć ile jeszcze centymetrów należy cofnąć.

Czy zasada ograniczonego zaufania jest czymś złym? Nie sądzę. Lepiej przez dziesięć minut się pokłócić o to, kto komu nie dowierza niż puknąć i narobić bigosu nie tylko sobie. Wypominanie "to przez ciebie" nie skończyłoby się pewnie po roku lub dwóch, ale sytuacja byłaby pamiętana przez wiele lat.

Muszę przyznać, że zasadę ograniczonego zaufania stosuję do większości spraw, które mnie dotyczą. I dlatego niechętnie odpowiadam na pytanie: "ufasz mi?".

środa, 15 września 2010

piątek, 3 września 2010

010. Westerplatte - rekonstrukcja

Z racji urodzenia i zamieszkania mam nieco większy sentyment do tego miejsca. Miejsca, którego obco brzmiąca nazwa znana jest każdemu z Polaków. Oczywiście na Westerplatte byłem wielokrotnie, o różnych porach roku, i z rodziną i sam na odbywających się tam uroczystościach.

W tym roku postanowiłem wybrać się na Westerplatte dokładnie w 71 rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Tym, co skłoniło mnie do zarwania nocy i dotarcia na miejsce o godzinie czwartej rano była inscenizacja ataku na placówkę "Prom" przeprowadzona przez grupy rekonstrukcji historycznej w reżyserii Bogusława Wołoszańskiego. Z powodów podpisywanych kwitów i współpracy ze służbami PRL-u, ten lubiany przeze mnie autor, potrafiący robić dobre i ciekawe programy, wyjaśniające tajniki historii dwudziestowiecznych konfliktów i wojen, przyciągający przed odbiorniki nawet ludzi niezbyt zafascynowanych historią, w ostatnim czasie był rugowany z obecności na antenie państwowej telewizji.

Dość dobrze zrobiona rekonstrukcja, opatrzona komentarzem słownym, okraszona efektami pirotechnicznymi, pokazująca zarówno żołnierzy polskich jak i niemieckich w mundurach z września 1939 roku uzbrojonych w broń z tego okresu mogła się naprawdę podobać i nie wiem jak komu - dla mnie była rewelacyjna.

Zaczęła się dokładnie o godzinie 4.45 - co miało oddać nastrój końca letniej nocy. Naprzeciw Westerplatte zacumowała fregata Marynarki Wojennej, co miało pokazać, jak niewielka odległość dzieliła atakujących miażdżącą siłą Niemców od słabo uzbrojonych obrońców. Fregata ustawiona była co prawda w innym miejscu niż kiedyś "Schlezwig - Holstein", aby oglądający widowisko mogli ją bezpośrednio zobaczyć.

Poniżej kilka klatek z rekonstrukcji (jakość kiepska bo to klatki z filmu):





Przyznaję, że chciałem wybrać się z moimi odnogami od piekła, które zdążyłyby jeszcze na rozpoczęcie roku szkolnego, jednak zapowiadane tłumy ludzi odciągnęły mnie od tego pomysłu. I w sumie słuszna była to decyzja, bo oglądających było kilka tysięcy osób i albo ja nic bym nie zobaczył, albo oni. Ponad połowę z przybyłych stanowili młodzi ludzie w harcerskich mundurach.

Inscenizacja odbywała się przy sztucznym niebieskim świetle, rozjaśniana co czas jakiś jaskrawymi wybuchami. Oddawało to bardzo dobrze historię, jednak ograniczało odbiór szczegółów. Byłbym naprawdę szczęśliwy, gdyby takie inscenizacje odbywały się również w dzień, w czasie weekendu, żeby rodzice mogli pokazać swoim dzieciom kawałek historii, która nie powinna ulec zapomnieniu.

czwartek, 19 sierpnia 2010

009. Kasjer dupa

Należy umieć rozróżniać histerię od historii. W wielu moich rodakach zakodowane jest głębokie poczucie, że jako naród jesteśmy pępkiem świata i wszystkie nasze durne kłótnie i idee muszą stawiać nas wyżej niż inne nacje. No, bo przecież daliśmy światu Jana Pawła II, Ameryce - Kościuszkę i Pułaskiego, innym narodom naszych XIX-wiecznych inżynierów, że o Skłodowskiej - Curie nie wspomnę.

Naród mesjanistów i jasnowidzów, przekonany o naszej wyjątkowości i czyhających na nas na każdej granicy wrażych hordach. Najbardziej znanym nie od dziś jasnowidzem w naszym kraju jest pan nadposeł, patriota, tropiciel agentów i układów - niezmordowany Macierewicz.

Kurde! To jest naprawdę zdolny facet. Ledwie skończyła się konferencja na żywo z Moskwy, gdzie polski prokurator otrzymał 11 dość grubych tomów akt po rosyjsku a już w 5 minut później Macierewicz robi konferencję prasową w której oznajmia, że w aktach nie ma nic istotnego. Te 5 minut czekał przestępując nerwowo przed wejściem na codzienną porcję lansu w telewizorku bo to, co jest w aktach wiedział wcześniej niż ścięto drzewa do produkcji papieru na którym spisano zeznania.

Przypomniałem sobie wiersz Wojciecha Młynarskiego, który pasuje mi jak ulał do takiej sytuacji - pozwolę sobie go przytoczyć.

Kto powiedział kasjer dupa?

Mała poczta w małym mieście
i na poczcie mała przerwa.
Kasjer szybkę przymknął wreszcie,
plik banknotów liczyć przestał.
Rozrzucone dokumenty,
w szklance po herbacie — denko…
A on czujny, a on spięty,
obserwuje swe okienko.
Wtem otworzył. W przód się rzuca
i zaprychał, i zatupał,
i zakrzyknął co sił w płucach:
“Kto powiedział ‘Kasjer dupa’?!
Kto powiedział ‘Kasjer dupa’?!”

A na poczcie cicho, pusto,
drzemią paczki niewysłane.
Pachnie barszczem i kapustą
(bo garkuchnia jest przez ścianę).
W głębi jakiś pan łysawy
adresuje list, a bliżej
gość wbił w sufit wzrok kaprawy
i pocztowy znaczek liże.
Brudno, zaduch, muchy, upał…
Nikt nie mówi nic, a zwłaszcza
Nikt nie krzyczy ‘Kasjer dupa’.

Kasjer krzyczał tak z pół roku,
po okresie zaś półrocznym,
z urzędowym błyskiem w oku,
wezwał go naczelnik poczty
i powiada zły okropnie:
“Co pan się kompromituje?
Nikt się aż do tego stopnia
panem nie interesuje,
żeby w takim mieście małym,
wołać wśród tych much, w upale,
wołać - choćby dla kawału:
‘Kasjer… prawda… i tak dalej’.”

I nasz kasjer krzyczeć przestał,
rozleniwił się… rozziewał…
Lecz gdy w święta jest orkiestra
on coś nadal podejrzewa.
Myśli, że ten tamburmajor
regimentu strażackiego,
swą buławą wywijając,
też przyczepia się do niego.
Gdy strażacka trwa parada
i mosiężna trąbi grupa -
kasjerowi się podkłada
pod rytm marsza: ‘Kassss-jer dupa, kasss-jer dupa…’

Pointa zaś wierszyka mego
w takich słowach się zawiera,
że znam cały kraj, co tego
przypomina mi kasjera.
Mały kraj, co tak uważa
z pokolenia w pokolenie:
że ktoś ciągle go obraża,
że ktoś wciąż go nie docenia.
Czasem mu ktoś prawdę kropnie:
“Kraju mój - źle kombinujesz.
Nikt się aż do tego stopnia
tobą nie interesuje.
Skończ te siupy, bo cię wpiszą
do Guinnessa lub Gallupa”.

A kraj okno - trach! I dyszy:
“Kto powiedział ‘Kasjer dupa’?!
Kto powiedział ‘Kasjer dupa’?!”

wtorek, 10 sierpnia 2010

008. Wieszcz czy prorok?

Na początku kilkakrotnie powtórzone jest słynne zdanie, później cała część wypowiedzi.:-) Wklejam filmik tu, bo na blogu w Onecie nie można wklejać kodu HTML.
Cała treść dostępna jest na mironq.blog.onet.pl

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

007. Życiowa sentencja

W życiu jak na drodze - ostrzegają cię niektórzy przed nadchodzącym w przyszłości niebezpieczeństwie.



Nie daj się jednak zwieść! Niebezpieczeństwa są bliżej niż znaki wskazują.

niedziela, 1 sierpnia 2010

006. Kiedy człowiek pomyśli

kiedy człowiek pomyśli
że nie mieści się w ramy
to nie znaczy to wcale
że on sztuczny, wypchany

może czasem potrzeba
kawałeczka oddechu
może chwili szaleństwa
(a czasami i grzechu)

kiedy człek naturalny
bardzo trudno ocenić
ale wielu się znajdzie
którzy chcą go odmienić

każdy chciałby go widzieć
na swój obraz wyśniony
sam nic zrobić nie może
u - bez - włas - no - wol - nio - ny

kiedy ktoś się stosuje
do pomysłów ogółu
znane takie przysłowie
może nucić do bólu

między wrony wszak wlazłeś
kracz jako ci każą
abyś bracie na koniec
wyszedł stąd z dobrą twarzą

nie miej zdania swojego
w końcu co ci to szkodzi?
i tak ono zaginie
wśród mądrości powodzi

tak se myślę czasami
obserwując igrzysko
chłopie miły, kochany
na co jest ci to wszystko?

weź se flaszkę lub piwo
legnij sobie pod drzewem
i się chłopie zastanów
choć nad wiatru powiewem

lub nad losem biedronki
która łazi po trawie
wszak świat cały dokoła
jawi się tak ciekawie

skoro chcesz ponarzekać
pomyśl sobie po pierwsze
że ktoś całkiem niewinny
może czytać te wiersze

potem bij się w pierś wątłą
i dostosuj do wielu
w tłumie sam jesteś nikim
z resztą zmierzaj do celu

to że cel ktoś wyznacza
i *** wie gdzie on leży
to o niczym nie świadczy
ważne aby doń bieżyć

ale na pocieszenie
powiem sobie po męsku
"olej wszystkich idiotów,
kaczkę zjedz po smoleńsku".

wtorek, 27 lipca 2010

005. Panowie Szarmanccy

Czy są jeszcze na świecie szarmanccy panowie? Jako facet nie powinienem się wypowiadać na ten temat - to, czy ktoś jest szarmancki czy też nie, oceniają bardzo subiektywnie kobiety. Ostatnio w jakichś wiadomościach słyszałem o ponad 90-letnim polskim kombatancie zamieszkałym w Kanadzie, będącym według osób które go znają osobą szarmancką.

Dziadek ów został oskarżony przez pewną panią o molestowanie za to, że... osłonił ją parasolką przed deszczem.

W niedzielę byłem na koncercie z cyklu "Łagodne Spotkania Muzyczne" - ponoć muzyka łagodzi obyczaje. ;-)))

Jedną z prezentowanych tam piosenek była taka o tytule: "Panowie Szarmanccy"

Serdecznie zapraszam do posłuchania (to zaledwie niecałe 4 minuty), bo moim skromnym zdaniem tekst ułożony i wykonany przez kobietę, doskonale oddaje to, co większość kobiet o szarmanckich panach myśli.

Kliknijcie proszę na głośniczek poniżej - naprawdę warto.



YAPA 2010 - Basia Beuth, Panowie Szarmanccy

wtorek, 20 lipca 2010

004. Kto pije i pali, ten... ma znajomych

W jednym z kawałów z brodą wniosek brzmiał: "kto pije i pali, ten nie ma robali".

Nałogi są paskudne. Dla mnie najgorszymi są pracoholizm i seksoholizm. Oba odbijają się bardzo negatywnie na najbliższym otoczeniu. Narkomanii za nałóg nie uważam - jedynie za głupotę i wydłużoną wersję samobójstwa. Ktoś mógłby stwierdzić, że picie alkoholu i palenie tytoniu jest równie zabójcze, bo badania dowodzą.... A niech sobie dowodzą! Nie mam zamiaru umrzeć w wieku 55 lat jako okaz zdrowia, z zadbaną sylwetką i opaloną (od słońca) twarzą, doskonale kontrastującą z jasną, sosnową trumną.

Od zawsze twierdziłem, że najlepszym wiekiem dla mężczyzny na odejście z tego świata jest 65 lat i jeden miesiąc. Jest to podyktowane również patriotyzmem. Można raz się zabawić za pierwszą w życiu emeryturę, ale po co narażać państwo na wypłatę kolejnych, a siebie na stres związany z wysokością tejże i kłopotem liczenia - na co wystarczy?

Spotykam na swojej drodze różnych ludzi, starych i młodych, mężczyzn i kobiety. Większość tych, z którymi rozmawiam, to osoby przypadkowe - poznane niejako "przy okazji" i odchodzące w niebyt. Nie zaliczają się do przyjaciół, kolegów czy znajomych. Małe są szanse na ich ponowne spotkanie na zakrętach losu. A jednak zostawiają pewien ślad w pamięci, jakieś wspomnienie czy miłe skojarzenie. Czasem takie przypadkowe spotkanie przeradza się w swojego rodzaju znajomość, wyrażającą się choćby zwykłym "dzień dobry", uśmiechem czy kilkoma zamienionymi zdaniami.

Szedłem ci ja byłem ostatnio na spektakle teatralne w ramach FETY. Spokojnie, na piechotkę, zahaczając jednocześnie o miejsca z dzielnicy mojej młodości, będącej na trasie "przemarszu". Na terenie jednego z obiektów sportowych, przez którego teren należy się przedostać (szybciej, spokojniej i przez las) by nie zasuwać wzdłuż asfaltu, spotkałem ochroniarza - emeryta, który poprosił mnie o ogień. Wywiązała się miła rozmowa, facet w wieku 72 lata wybiera się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Nie rozmawialiśmy wcale o religijnej części imprezy a o rzeczach prozaicznych i dotyczących obuwia czy wyposażenia, o komputerach i sposobach komunikacji "na trasie". Jestem pełen podziwu dla gościa, który tym razem wyrusza z Helu i ma do przejścia 630 km. Gdybym nie palił, facet by mnie nie zaczepił i nie miałbym okazji do rozmowy.

W czymś na wzór tymczasowej piwiarnio - grillowni zlokalizowanej niedaleko miejsca, gdzie odbywały się spektakle poznałem fajnych młodych ludzi - część z nich była z Hiszpanii, część z Niemiec. Fajne, luźne rozmowy przy piwku, opowiadanie o wrażeniach czy zwyczajach. Przy wodzie mineralnej czy coli rozmowa nie byłaby tak interesująca. Wszak wody mineralnej nie pije się dla przyjemności ale po to, żeby się napić. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś wypija półtoralitrową butelkę napoju przez dwie czy trzy godziny nie ruszając się z miejsca (chyba, że za potrzebą) - trzy piwa jestem sobie w stanie wyobrazić.

Kiedyś na różnych konferencjach, w których miałem okazję uczestniczyć poznałem "na papierosku" wielu fajnych i luźniejszych w takich miejscach ludzi. W trakcie konferencji był to "szanowny pan profesor", przed wejściem, pod niedużym daszkiem przy mżącym deszczu "zwykły palacz". Prowadzone rozmowy "przy dymku" wcale nie przypominały poważnych dyskusji i rozważań na tematy techniczne. Poznanego w taki sposób profesora na konferencyjnym bankiecie uczyłem, jak się leje piwo z kija.

Wspólne picie alkoholu (w rozsądnych ilościach) powoduje wzrost pozytywnych odczuć, wspólne wyjście na papieroska - dyskryminowani palacze są ze sobą solidarni - takoż. Miałem kiedyś kolegę z pracy, który był bardzo nielubiany (to nie to samo co nie był lubiany). W zasadzie nikomu nic złego nie robił, może oprócz tego, że nie chodził z resztą na papieroska (nie wszyscy palili i nie wszyscy chodzili) ani na imprezy pod tytułem "piwko po pracy". Tu też część chodziła częściej, część rzadziej - on w ciągu dwóch lat nie był ni razu.

Może coś jest w powiedzeniu: "Niby porządny, a nie pije - pewnie kapuś"? :-)

sobota, 17 lipca 2010

003. Jeden plus diety dla faceta



Współczuję facetom, którzy z powodów medycznych są na diecie. Cóż, czasem zdarza się, że ktoś zmuszony jest do chirurgicznej modernizacji wnętrzności i do czasu ustalenia się nowej formy w której działa organizm (czyt. zagojenie się ran) zmuszony jest do ograniczania ilości i jakości wchłanianego pożywienia.

Spotykając się z różnymi ludźmi na tzw. imprezach, których nieodłączną częścią jest posiłek - czy to w formie kanapeczek, czy grilla, czy też kolacji - nierzadko słyszę zdanie "jestem na diecie". W zdecydowanej większości (w tym przypadku 90%) dietę stosują kobiety, nie mające do tego wskazań medycznych, a i z mojego punktu widzenia nawet estetycznych.

Rozumiem kogoś, kto chcąc utrzymać obecną formę i wagę zachowuje umiar w jedzeniu, ale teksty w stylu "oj zjadła bym ja sobie kawałeczek karkóweczki, ale dieta mi nie pozwala" rzucają mnie niemal na kolana. Czyli co? Chcąc zachować sylwetkę nie można sobie pozwolić na kawałek mięska, wielkości pudełka od zapałek (choć nieco cieńszego) ? Jak długo? Do końca życia? Czy dopóki dieta się nie znudzi?

Ale o diecie dla facetów.

Koleżanka małżonka podsunęła mi swojego czasu broszurkę dołączaną do gazety, pod mobilizującym tytułem: "Załatw to po męsku - czyli dieta dla faceta". Przejrzałem - owszem - a nawet przeczytałem w czasie moich "tytoniowych" posiedzeń w kibelku.

W broszurce są różnorakie tabelki i przepisy na zdrowe odżywianie. Już tabelka prawidłowej wagi w porównaniu do wzrostu pokazała, że mam ponad sześć kilogramów niedowagi i chyba powinienem się raczej podtuczyć, aniżeli odchudzić. Ale mniejsza o to - zmniejszenie nieco rozmiarów mięśnia piwnego z pewnością by się przydało. Wyczytałem, że przy moim wieku i wadze i średniej aktywności fizycznej potrzebuję przyjmować dziennie 3000 kcal. Jak rozumiem przy takiej dawce ani się nie chudnie ani nie tyje.

Proponowana dieta z przepisami na cały tydzień ma wyliczoną wartość odżywczą na ok. 1600 kcal. Wyliczono, to wyliczono - ja przeczytałem propozycje posiłków i uznałem, że książeczka powinna się nazywać "Jak umrzeć z głodu w ciągu tygodnia i jeszcze zapłacić za to majątek".

Przykładowy jadłospis na jeden dzień:

śniadanie - 6 łyżek musli z rodzynkami i orzechami, 1 szklanka mleka 2% tłuszczu,

II śniadanie - koktajl truskawkowy (200g truskawek, 2 łyżeczki (10g) miodu i szklanka maślanki naturalnej)

obiad - makaron razowy z indykiem i warzywami, czyli 120g mięsa mielonego z piersi indyka, 80g makaronu razowego, 2 średnie pomidory(260g), 3 łyżki kukurydzy konserwowej, 1 łyżka (13g) oleju roślinnego + przyprawy

kolacja - kanapka z szynką (dwie kromki żytnie razowe bez smarowidła), brokuły gotowane na parze (200g) z prażonymi pestkami dyni (1 łyżka - 12g).

Wszystkie dania obiadowe składają się z piersi kurczaka lub indyka a raz w tygodniu z łososia na parze. W sobotę można zaszaleć, bo na śniadanie zamiast niejadalnych rzeczy proponują jajko na miękko (jedno, ale za to całe) - widziałem kiedyś przepis, do którego potrzebne było pół jajka na twardo i zachodziłem w głowę, czy ktoś kiedyś nie wymyśli pół jajka na miękko, ale jeszcze nie tym razem. :-)

Jeżeli ktoś uważa, że po takim jedzeniu facet w pracy myśli o pracy, a w łóżku o seksie to się niestety myli. Szukanie miksera podczas przerwy śniadaniowej w robocie też jest chyba pomyłką (wszystko ma być miksowane tuż przez spożyciem). A stosując taką dietę można schudnąć nawet do 1 kg tygodniowo. Nic to, że po dwóch tygodniach dieta taka kończy się zejściem - trumna będzie o półtora kilograma lżejsza.

Na samym końcu przedstawiona jest tabelka przedstawiająca kaloryczną wartość rzeczy nadających się do jedzenia, takich jak golonka, boczek, śledzie w oleju, schabowy, spaghetti i innych, których wszyscy chcący żyć długo i szczęśliwie powinni unikać (nie wchodzę w to) i czynności takie jak bieganie, pływanie czy seks, podane w minutach, czyli ile minut należy wykonywać daną czynność dla spalenia podanej porcji.

Zaproponowałem koleżance małżonce, że mogę się nawet poddać tej drakońskiej diecie, jeśli pomoże mi spalać kalorie. Oczywiście nie chodziło mi o chodzenie, bieganie czy boks (również jest umieszczony jako aktywność fizyczna) a o seks.

Niestety, po przejrzeniu i konotacji, że aby spalić bułkę kajzerkę (50g) należy uprawiać seks przez 80 minut, rzuciła hasło: "A idź ty do diabła z taką dietą!".

Po golonce (540g) należałoby uprawiać seks przez 875 minut (14 godzin i 35 minut) a po pizzy z boczkiem (900g) przez 1630 minut (27 godzin i 10 minut). To by się z pewnością skończyło rozwodem. ;-)))
Tylko kobiety w takim wieku nie stosują diety i jedzą grzecznie wszystko, co im stryjek przyrządzi...

wtorek, 13 lipca 2010

002. Śpię na podłodze

Odnogi od piekła mi się porozjeżdżały po świecie, ślubna z kompaniją z firmy poleciała sobie na konferencję połączoną z wczasami, a ja robię za "słomianego wdowca". Tylko że w takie upały nie da się ani imprezować ani zająć sensowną robotą.

Wczoraj w sklepie widziałem jak ekspedientki jedna przez drugą wyrywały się do rozkładania towarów, mających swoje miejsce w zamrażarkach i ladach chłodniczych. Wcale im się nie dziwię, że każda chciała układać mrożone pyzy i zupy jarzynowe, jogurty i śmietany, zamiast proszków do prania czy kaszy gryczanej. Przy takiej temperaturze każda porcja złapanego chłodu jest zbawcza dla rozgrzanego organizmu.

Wszystkie łóżka w domu wolne i mogę dowolnie przebierać, na którym do snu ułożę swoje cielsko. Przy takiej temperaturze nie ma co mówić o jakiejś pościeli - chyba że ta składa się z dwóch prześcieradeł - dolnego i wierzchniego. U góry gdzie mamy sypialnię nie da się nawet wysiedzieć a o spaniu można zapomnieć. Na dole, gdzie jest chłodniej jakoś od biedy można wytrzymać, choć o komforcie i równowadze termicznej też nie ma mowy. Najbardziej znośna temperatura jest w piwnicy, ale spać tam się nie da.

Od dwóch dni śpię na dywanie przy szeroko otwartych drzwiach balkonowych. Fajnie jeśli akurat wieje jakiś wietrzyk, bo zawsze powoduje niższą temperaturę odczuwalną. Całe szczęście, że wilgotność powietrza nie jest zbyt duża, bo byłbym zapewne ducha wyzionął. Widzę też pozytywne efekty spania na twardej glebie dla mojego kręgosłupa. Wstaję bardziej wypoczęty, no może nie szczęśliwy bo temperatura przy operującym od rana słońcu nie nastraja optymistycznie.

Siedząc w samych gatkach dziwię się ludziom, którzy z dziećmi w wakacyjne najcieplejsze miesiące wybierają się do Egiptu, Tunezji czy w inne ciepłe (raczej gorące) kraje. Tam przy dużej wilgotności powietrza i temperaturze dochodzącej do 40 stopni Celsjusza ciężko wytrzymać nawet w cieniu.

W zeszłym roku znajomi byli z dwuletnim dzieckiem na wczasach w Turcji. Oczywiście w sierpniu. Nie dość, że najdrożej to jeszcze najgoręcej. W ciągu 2 tygodni byli na dwóch wieczornych (po zmroku) spacerach promenadą. Całą resztę spędzali w klimatyzowanym hotelu.

Znajomy dość nerwowo reagował na zadawane mu przez innych pytania: I co? Ciepło było? Odpocząłeś?

niedziela, 11 lipca 2010

001. Moje cipióry

Nie mam żadnych zwierzątek w domu, może oprócz tych, które w formie kotletów, kiełbas i szynek pomieszkują przez krótki okres czasu w lodówce. Nie znaczy to jednak, że nie zauważam piękna przyrody w postaci przelatującej od czasu do czasu dzikiej fauny, a przynajmniej niektorych jej przedstawicieli.

Kilka dni temu zachciało mi się przejść do Tesco, czynnego całą dobę po piwo, choć piwo było jedynie pretekstem do określenia kierunku spaceru. O godzinie pierwszej w nocy temperatura jest taka, że każdy czuje się rześko i swobodnie, zwłaszcza wtedy, kiedy musiał wcześniej pracować intensywnie przez kilka godzin we wszechogarniającej duchocie i upale.

Wybrałem drogę między nowo budowanymi budynkami i częściowo przez pola, a raczej nieużytki (teren zostawiony pod przyszłą drogę łączącą duże dzielnice). Na trawniku przy domach, oddanych do użytku mniej więcej rok temu urzędował jeż, wyżerając na skoszonej trawie jakieś chrząszcze, których w tym roku u mnie dostatek. Ciekawym faktem jest to, że latają one całymi stadami (trzeba się opędzać i uważać, żeby który nie wpadł do oka) jedynie tuż po zachodzie słońca, kiedy jest okres w moim dzieciństwie zwany "szarówką". Przedtem i po zapadnięciu zmroku są niewidoczne - a przynajmniej nie latają.

Przy domach budowanych na obrzeżach dzielnicy przez drogę przemknęła łasica (jestem pewien na 99%, że była to właśnie łasica). W drodze powrotnej zauważyłem zająca, pomykającego dziarsko przez parking i stającego co kilkanaście metrów. Nie miałem ze sobą aparatu, ale nawet gdybym miał, to jedyna fotka, która by wyszła to byłaby ta z jeżem, ze względu na ograniczoną możliwość tego zwierzęcia do "zmykania". :-)

Natomiast inne zwierzęta obserwuję w dzień. Pod okapem dachu przy kuchennym oknie zadomowiły się jaskółki. Co roku gniazda są przez spółdzielnie usuwane i co roku powstają nowe. Czyżby znaczyło to, że mieszkam w spokojnej okolicy?

W bloku stojącym naprzeciw mojego w szybie wentylacyjnym uwiły sobie gniazdo pustułki.


Jest to ptak pod ochroną i choć widoki z mojego okna cieszą młodszą odnogę od piekła, to jednak zdaję sobie sprawę z tego, że nikt nie jest szczęśliwy, mając ptasie gniazdo za warstwą desek i płyty gipsowej (ptaki wydziobały plastikowe kratki i mieszkają między dwiema warstwami pokrycia dachowego, wyrzuciwszy stamtąd izolację - czyli wełnę mineralną).

Bardzo ciekawie wyglądała nauka latania młodych pustułek - a wylęgło się ich trzy. Jedno z rodziców siedziało na podeście przy kominie a młode, po kolei usiłowały doń dolecieć w górę połaci dachu. Śmiesznie wyglądało, kiedy trzepocąc skrzydłami przemieszczały się w górę, a kiedy zabrakło sił, zsuwały się po dachu do pozycji startowej.

U mnie w wentylacji okiennego wykuszu gniazdo uwiły sobie gołębie. Nie jest miło być budzonym codziennie przed czwartą rano przez pisk i tłuczenie w deski. Na szczęście kiedy tylko skończy się sezon lęgowy otwory wentylacyjne zostaną zabezpieczone metalowymi kratkami (plastik się starzeje i po kilku latach ptaszydła i tak go by wydziobały). Na dachu oprócz gołębi urzędują też wrony i kawki. Tylko ze względu na pustułki wróbli w okolicy jakby mniej.

Fajnie żyć na łonie przyrody - trochę gorzej z myciem zapaskudzonych okien dachowych. :-)

czwartek, 8 lipca 2010

Nowe miejsce

To miał być blog o podróży.

Podróży, w którą się wybierałem, a która z powodu niezależnych ode mnie wypadków nie doszła jeszcze do skutku. Miała to być opowieść o ludziach i miejscach, historii i wydarzeniach dnia dzisiejszego, klimatach spotykanych po drodze i zapachu niewiadomej - "co się stanie za zakrętem?".

Pewnie kiedyś w taki zapis blog ten się przekształci, pytanie tylko kiedy?

Myślę, że nie będę przynudzał i zapisywał jedynie dla bliżej nieokreślonej potomności filozoficznych przemyśleń . ;-)

To, że znalazłem się w tym miejscu, zawdzięczam wyłącznie Anabell, która swoją otwartością pokazała, że istnieje miejsce bez kłótni i trolli, gdzie każdy może mieć na każdy temat swoje zdanie, co nie jest jednak równoważne z niszczeniem przeciwnika - jak to się dzieje na innych blogowiskach.

Na razie nie przenoszę się tu na stałe, zostawiam poprzedni blog, ale kto wie, jak się przyszłość potoczy... ?