czwartek, 28 lutego 2013

60. Podatek od łopaty?

Nic mnie już chyba w tym kraju nie zaskoczy. Każdy kolejny idiotyzm przyjmuję z coraz większą obojętnością...

Wszyscy z niedowierzaniem i nawet uśmiechem przyjmują rewelacje dotyczące idiotycznych interpretacji urzędów skarbowych, działań komorników zajmujących majątek bogu ducha winnych ludzi mających takie samo nazwisko jak dłużnik, czy gigantycznych kar za wycięcie drzewa, czy wymianę płotu na nowy. Bo nas to nie dotyczy, a cóż można powiedzieć na głupotę urzędniczego aparatu?

Ale już koniec z jednostkowymi przypadkami. Wszyscy będziemy przestępcami.

Otóż Naczelny Sąd Administracyjny stwierdził, że korzystanie do wykonania pracy ze służbowych narzędzi, będących własnością firmy podlega opodatkowaniu.

Logika sądu była taka: jeśli do wykonania obowiązków służbowych wykorzystujesz samochód służbowy, to powinieneś zapłacić od tego podatek. Dlaczego? Gdybyś wykorzystywał do wykonania własny samochód i komputer, to wynagrodzenie płacone przez pracodawcę musiałoby być wyższe i jako osoba fizyczna zapłaciłbyś wyższy podatek. Logika na poziomie mojej młodszej odnogi od piekła...

Nie wiem jak policzą podatek od korzystania ze służbowych komputerów w firmach, gdzie ze względu na wrażliwość danych (banki, wojsko, policja i 1000 innych) jest zabronione używanie nawet pendrive'ów i płyt, że o własnym komputerze nie wspomnę.

Przychodzi, dajmy na to, pan Zdzichu, który wykopać ma rów pod ułożenie kabla czy rur z wodą. Jeśli korzysta z firmowego szpadla, to powinien zapłacić od tego podatek. Jeśli przychodziłby do roboty z własnym, pewnie za usługę zażądałby więcej. I zapłaciłby większy podatek. A jak policzyć zwiększenie pensji o czynnik narzędzi? Są przecież wypożyczalnie narzędzi i do stawki za pracę mógłby doliczyć koszt wypożyczenia łopaty.

Nie przypomina to nieco osławionej już sytuacji z wyprowadzaniem psa sąsiadce?

Pan Zdzichu płaciłby grosze, najwyżej kilkanaście złotych rocznie. Ale co ma zrobić ktoś, kto do pracy potrzebuje walca drogowego, stutonowego dźwigu lub odrzutowca, bo tak się składa, że jest pilotem?


Proponowałem już kiedyś wprowadzenie płatnych znaczków na listy elektroniczne. Jeszcze nie uchwalili elektronicznych opłat za każdego e-maila, ale czekam cierpliwie. Dojdą i do tego, w końcu list to list...

Teraz chciałbym zaproponować jeszcze dwie rzeczy (kieruję się równie pokrętną logiką co nasze sądy):

1. Podatek od dojazdów do pracy. Skoro ktoś mieszka 15 kilometrów od zakładu pracy, to musi do niego jakoś dojechać. Na piechotę się nie da, więc za dojazdy musi płacić. Logiczne? Ktoś inny, pracujący na tym samym stanowisku w tej samej firmie mieszka rzut beretem od fabryki. Ten drugi za pracę dostaje relatywnie więcej, nie wydając na przejazdy. Logiczne? Zaoszczędzone pieniądze są więc przychodem, od którego musi zapłacić podatek.

2 Podatek od promocji. Pani A i B kupują w różnych sklepach. W sklepie pierwszym są promocje, w drugim nie ma. Czyli jedna wyda mniej, a druga więcej. Toż to podatkowy przychód, od którego należy odprowadzić podatek...

Nigdy nie korzystałem ze służbowych telefonów do rozmów prywatnych. Po prostu nie lubiłem zawracania dupy z zaznaczaniem, które rozmowy są prywatne, a które służbowe. Pod drugie - może nawet ważniejsze - nie chciałem, żeby panie rozliczające sprzęt miały dostęp do numerów na jakie dzwonię prywatnie. Bo i po co to komu? Samochodem służbowym poruszałem się w celach prywatnych - i owszem - ale w granicach przyzwoitości. Jadąc do pracy zahaczyć o przedszkole? Żaden problem i zero wyrzutów sumienia, jeśli służbowe auto trzyma się pod blokiem.

Nie ma sensu upraszczać podatkowych przepisów. Cóż by wtedy robiły watahy urzędników i sędziów? Lepiej zajmować się ubojem rytualnym i związkami partnerskimi dla tych, którzy nie chcą wziąć ślubu.


Dobra, lecę do Ikei, bo mi wszystkie kuleczki z koniny wykupią...

piątek, 22 lutego 2013

59. Wstyd?

"Kto ty jesteś?
Polak mały.
Jaki znak twój?
Orzeł biały..."

Ten wierszyk Władysława Bełzy zna każdy, kto skończył pierwszą klasę szkoły podstawowej. A przynajmniej powinien...

Pamiętacie zamieszanie wokół "piłkoptaka"? PZPN postanowił zastąpić jakimś logo orzełka na koszulkach piłkarskiej reprezentacji. Podniósł się szum i orzełek powrócił a posłowie szybko uchwalili przepisy w tej materii.

Myślałem wówczas, że cała ta sytuacja podyktowana była jedynie chciwością piłkarskich działaczy, chcących zbijać kasę sprzedając kibicom koszulki reprezentacji przy okazji EURO 2012. Pewnie tak było, ale czy tylko o to chodziło?

Zmęczony już jestem polityczną poprawnością. To niejako narzucanie określonego sposobu myślenia przez władze. Myśleć ludziom nie sposób zabronić, ale mówić i zachowywać się już tak. Zawsze można tak skonstruować przepisy, że każda wypowiedź będzie naruszać czyjekolwiek "cechy przyrodzone lub nabyte", cokolwiek zresztą takie określenie znaczy, bo przyznaję otwarcie, że ja go nie rozumiem.

Rozumiem za to aż nadto wciskaną na siłę "europeizację". Czytam czasem portale stricte prawicowe jak i zdecydowanie lewicowe, chcąc mieć rozeznanie w poglądach różnych ludzi. Portal niezależna.pl zauważył jakiś czas temu, że ze stron internetowych czterech ministerstw zniknęły symbole narodowe, a ściśle rzecz biorąc - polskie godło.

Ministerstwa: finansów, sportu i turystyki, nauki i szkolnictwa wyższego oraz kultury i dziedzictwa narodowego usunęły godło ze swoich stron internetowych. Przypadkiem? Nie sądzę!

Od dziś na moim blogu jest polskie godło. Wstawienie go zajęło mi mniej niż minutę, mimo że nie jestem informatykiem. Mam się wstydzić że jestem Polakiem? Unifikacja (chyba bardziej odpowiednie byłoby słowo uniofilia) poszła już tak daleko, że orzełek jest czymś zaściankowym i nie należy go zbytnio eksponować?

Z zazdrością zauważam oglądając amerykańskie filmy, flagi wywieszone w ogródkach przed domami. Nie dwa razy do roku, ale gdzieniegdzie przez cały czas. Bo Amerykanie są ze swoich symboli dumni. Oglądaliście zapewne wiele razy scenę amerykańskiego wojskowego pogrzebu. Rytuał składania flagi i wręczania jej najbliższym zmarłego jest naprawdę wzruszający. A my wstydzimy się orzełka bo to politycznie niepoprawne?

Gdyby to było niedopatrzenie, to pal to sześć. Ale na pytanie o zaistniały stan rzeczy MKiDN odpisało dziennikarzom, że prawo nie obliguje  urzędników do umieszczania godła na stronie internetowej urzędu.

„Obowiązujące regulacje prawne nie określają zasad używania wizerunku orła ustalonego dla godła na pismach urzędowych oraz witrynach urzędów. Brak jednolitych zasad dotyczących zamieszczania godła odnosi się również do witryn internetowych urzędów administracji publicznej, w tym stron biuletynu informacji publicznej” 

Czyli orzełek może sobie powoli znikać metodą salami najpierw ze stron internetowych, później nominacji i pism urzędowych, następnie z oprawy państwowych uroczystości. Po co orzełek, skoro można wstawić fajowe i cool logo, za którego zaprojektowanie ktoś wziął kasę.

Wszedłem sobie z ciekawości na stronę www.polska.pl . Orzełka nie było. Był tam jednak odnośnik do oficjalnego portalu promocyjnego Rzeczypospolitej Polskiej (www.poland.gov.pl). Było tam co prawda bardzo niewyraźne godło, ale czego wymagać od obrazka w rozdzielczości 24x31 pikseli?  Mój avatar po prawej stronie przeskalowany jest do rozdzielczości 80x74 piksele, a jakoś nie dominuje całej strony.

Wy też wstydzicie się orzełka? Ja zdecydowanie nie i kiedy tylko mogę z dumą noszę go na piersi.

To przód...

... a to tył. ;-)

środa, 20 lutego 2013

58. Sekretarka na gwałt potrzebna!

Palikot gwałci, to czemu ja nie mogę? Choć tytuł może brzmieć dwuznacznie, to nie o niecne cele rozładowania seksualnego napięcia tu chodzi, ani tym bardziej o jakieś freudowskie analizy. ;-)

Po prostu nie wyrabiam się z czasem.

Wiem, że sporo go marnuję - ale zawsze można powiedzieć, że coś tam nie jest konieczne. To tak jak ze zdrowiem. Nikt nie musi jeść lodów, faworków czy golonki i flaków. Można przeżyć bez soli, cukru, kawy czy piwa. Tylko co to za życie?

Mógłbym nie korzystać z internetu, nie pisać notek i nie czytać książek i blogów. Telewizji i tak właściwie nie oglądam. Miałbym więcej czasu. Tylko na co?

Dostałem ostatnio maila z prośbą o praktyczne informacje dla ludzików wybierających się na camino z Girony. Część już przesłałem, a część znajduje się w moim dzienniku, którego nie mam czasu przepisać do postaci cyfrowej. Od prawie dwóch miesięcy przepisuję swoją wyprawę do Rzymu, choć ostatnio miałem duże obsuwy. A gdzie Santiago de Compostela, skoro kończą się długie zimowe wieczory?

Gdybym mógł jak Jarosław Polskę Zbaw pisać ręcznie piórem, a sekretarka by to przepisała... oj! rozmarzyłem się. W zasadzie to nie muszę pisać, bo rękopisy gotowe, a poprawki naniósłbym na jakimś edytorze tekstów.

Proszę Was mili czytelnicy o poradę. Czy jeśli zapiszę się do jakiejś partii to dadzą mi sekretarkę do utrwalania moich mądrości i politycznych przemyśleń? Byłbym przemycił i moje zeszyciki...

Zaręczam, że piszę ładnie i równo - nawet na leżąco, w zimnym namiocie, charakter pisma mam niezły (tym razem zdjęcie można powiększyć).



Sam nie wiem - szukać kogoś na gwałt, czy też przepisać sam sobie reżim i publikować codziennie lub nie jeść kolacji (śniadań i tak nie jadam)?  Muszę się spieszyć, bo zapowiada się kolejna ekscytująca przygoda...



piątek, 15 lutego 2013

57. Synonim słowa złodziej

Dosyć często używamy synonimów i porównań, w większości nawet nie zastanawiając się, dlaczego akurat takie określenie przyszło nam w danej chwili do głowy. Była ostatnio jakaś akcja z Bożeną Dykiel, która skarżyła się, że "ktoś pożydził na kalendarz". Czasem używamy słowa "wycyganić", na podstępne wyłudzenie w naszej obecności, bo brzmi nieco lepiej niż "wyłudził", czy "wymusił". Sam co jakiś czas używam słowa "podsowiecił", które niech każdy rozumie jak chce.

Od niedawna słowo "złodziej" kojarzy mi się ze słowem "fiskus", a "ukraść" z "zafiskalizować". Pewnie nikt takiego określenia na kradzież nie używa, niemniej coś w tym jest.

Od dwóch lat działa w Gdańsku Karta Dużej Rodziny. Dla około czterech tysięcy gdańskich rodzin z trojgiem lub więcej dzieci wydane zostały karty miejskie, uprawniające do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską, ulgowych lub bezpłatnych biletów do ZOO, teatrów czy muzeów. Nie wiem jak jest teraz, ale przykładowo w 2011 roku bezpłatny wstęp do ogrodu zoologicznego dla posiadaczy kart obowiązywał jedynie w pierwsze soboty każdego miesiąca od maja do września. W teatrze Miniatura, wystawiającym sztuki dla dzieci 20-procentowy rabat można było dostać jedynie na niedzielne spektakle.


Poza bezpłatnymi przejazdami korzyści z karty nie były kolosalne, choć pewnie kilkaset dzieci mogło ucieszyć się oglądając papugi, słonie czy żyrafy. Bilet do gdańskiego ZOO kosztuje 16 zł, a dla dzieci 8 zł. Łatwo można policzyć, że sześcioosobowa rodzina zostawiłaby w kasie 64 złote. Dużo to, czy mało? Miasto nie zbiednieje, a jest szansa, że dzieciaki dostaną choć po lodzie lub kawałku pizzy z okazji wycieczki do ogrodu zoologicznego.

Od początku roku mieszkańcy Tallina jeżdżą za darmo komunikacją miejską. Da się? Da się i podejrzewam, że nie najważniejsza była tu mniejsza odległość z Estonii do siedziby świętego Mikołaja, tylko wyliczenia ekonomiczne. ;-)

My niestety mieszkamy nad Wisłą, więc do opodatkowania ulg ruszył fiskus (informacja tutaj). Nie  wiem, jak można opodatkować coś, czego nie ma, a co jest korzyścią w rozumieniu aparatu skarbowego. To taki sam przykład jak robienie zakupów sąsiadce czy wyprowadzanie jej psa. Ciekaw jestem, kiedy wprowadzi się podatek z korzyści dla mieszkańców nie płacących taksy klimatycznej w kurortach. Przyjezdni płacą haracz, a miejscowi nie. A oddychają dłużej zdrowotnym powietrzem, więc korzyści odnoszą niemałe. Przeliczy się odpowiednią ilość wdechów i wydechów na procentową poprawę zdrowia, pomnoży przez współczynnik zamożności, odejmie Pi razy wiek razy wzrost i doda kwotę na podlewanie ogródka. I już!

Obiecałem przedstawić krótko - na ile się da - na co idą pieniądze z naszych podatków. Całości nie przedstawię, ale kilka liczb obowiązujących w tym roku na podstawie budżetu podam.

W tym roku przewiduje się 300 mld złotych wpływów i o 35 mld złotych więcej wydatków. O ile o wydanie 335 mld jestem spokojny, a podejrzewam, że i wydanie dwukrotności (co ja pieprzę? - każdej krotności!) tej sumy nie stanowi dla polityków problemu, o tyle ściągnięcie do kasy trzystu miliardów może być problemem.

Mamy w Polsce koło 27 milionów osób płacących podatki w formie PIT i ryczałtu, które stanowią 72% dochodów budżetowych. VAT i akcyzę płacimy wszyscy. Statystyczny pracujący Polak (raczej podatnik, bo emeryt też) zapłaci w 2013 roku do budżetu 8574 złote. Na co idą te pieniądze?

Podaję roczne wartości w złotych na jednego podatnika - całościowe wydatki można przeczytać w ustawie budżetowej.

1. Urzędy centralne.

- Kancelaria Prezydenta - 4,71 zł
- Kancelaria Premiera - 3,31 zł
- Sejm - 10,74 zł
- Senat - 2,55 zł

Jak widać rządzący kosztują każdego podatnika mniej więcej pół litra na łeb rocznie. Zmniejszenie liczby posłów i likwidacja senatu nie da nam zauważalnych oszczędności, dać może jednak zadowolenie nieporównywalnie większe, niż po wypiciu rzeczonej flaszki.

2. Instytut Pamięci Narodowej - 6,57 zł

Byłbym łyknął taki wydatek, gdybym widział jakiekolwiek efekty pracy tej instytucji. Dla mnie jest ona teraz przechowalnią osób zasłużonych (partyjnie) i nie docierają do mnie żadne sensowne opracowania czy oferta edukacyjna, pozwalająca lepiej poznać naszą historię. Oglądałem ostatnio świetny film "Rok 1963" wyprodukowany i wyemitowany przez TVP Historia (dostępny na YT - polecam), IPN sprzedaje niby jakieś książki - ale czy mam płacić na partyjne wydawnictwo?

3. Dotacje do kolei - 48,67 zł

Wydatek niemal dwóch miliardów na utrzymanie kolei każdego może zdenerwować, zwłaszcza kiedy obserwuje się ostatnie żądania związkowców i ogólny burdel na kolei. W te pieniądze nie są wliczone środki na inwestycje, które idą z innej kasy. Po prostu prawie pięć dych dopłacamy do biletów korzystając z uroków przejażdżki lub nie.

4. Więziennictwo - 56,73 zł

Ponad dwa i pól miliarda idzie na utrzymanie więzień i zakładów poprawczych. Wiem, że przywrócenie kary śmierci nie ograniczyłoby drastycznie wydatków, ale trzymanie alimenciarzy i pijanych rowerzystów w pudle jest moim zdaniem głupotą. Mam na uwadze fakt, że dla tysięcy osądzonych nie ma w więzieniach miejsca i grzecznie (?) czekają na swoją kolejkę.

5. Bezrobotni

- Zasiłki dla bezrobotnych - 97,99 zł
- Aktywne formy przeciwdziałania bezrobociu - 103,31 zł

O ile do samych zasiłków nie mam zastrzeżeń, o tyle pieniądze na aktywne formy przeciwdziałania są moim skromnym zdaniem w znacznej mierze marnowane. Bezrobotna pięćdziesięciolatka po kursie komputerowym za 4000 zł i kursie pisania życiorysów i podań za 500 zł dalej nie znajdzie pracy.

6. Skarbówka

- Administracja skarbowa - 129,14 zł

W tym jest cała administracja skarbowa łącznie z urzędami celnymi. Same urzędy skarbowe to koszt 70,95 zł. Sporo pieniędzy biorą, więc muszą porządnie wykonywać swoją pracę, co napisałem na początku notki. ;-)

7. Sądy - 165,48 zł

Nie dziwię się, że dziesięcioletnie procesy i tony papierów muszą kosztować. Może gdyby podwoić wydatki sprawy trwałyby 5 lat?

8. Finansowanie projektów unijnych - 168,14 zł

Jeśli chcemy korzystać z unijnych środków musimy mieć wkład własny. Do zaakceptowania przy sensownych inwestycjach.

9. Policja - 224,29 zł

Moim zdaniem policję należałoby jeszcze dofinansować. Jest tylko odwieczne pytanie - z czego?
Prócz policji płacimy też na inne służby: CBŚ - 2,83 zł, czy ABW - 13,19 zł.

10. Szkolnictwo wyższe - 261,45 zł

Nie są to małe pieniądze, tylko jeśli wydajemy je na koło milion studentów, to nie należy oczekiwać cudów. Osobiście jestem za ograniczeniem miejsc na studiach - wzrosłaby jakość kształcenia. Moje  życzenia realizuje jednak nie rząd, a demografia.

11. Dotacja do KRUS - 417,18 zł

Rolnicy mogą mnie nienawidzić, ale prócz tego, że dostają dopłaty płacą jeszcze ubezpieczenie w wysokości 366 zł kwartalnie (do 50 ha gruntów), co majątkiem nie jest, dlatego konieczne są następne dopłaty.

12. Dotacja do ZUS - 974,39 zł

Tu nóż się w kieszeni otwiera więc nie napiszę wiele. Moje prawnuki się z tego nie wyplączą.

13. Obsługa długu publicznego - 1142,36 zł.

To są raty i odsetki za zaciągnięte przez państwo długi. Nie wiem ile dziś pokazuje zegar zadłużenia publicznego, ale na każdego z nas przypada koło 22 600 złotych. Te 35 mld złotych deficytu jeszcze ten dług powiększą. Brawo!

Nie o wszystkich wydatkach napisałem. Fundusz kościelny to 94,3 mln zł, czyli 3,49 zł na łeb. Nie ująłem wojska, Inspekcji Pracy, muzeów, teatrów i kupy innych wydatków. Jeśli chce się komuś bawić, to ciekawą, choć - uprzedzam - denerwującą lekturę można pobrać tu. Świeżutka! Podpisana przez Prezydenta 10 dni temu!


Wyliczenia brałem częściowo z serwisu finanse Wirtualnej Polski. Długa notka wyszła, ale mam nadzieję, że warto było doczytać do końca.

czwartek, 14 lutego 2013

56. Moja droga... bardzo droga

Walentynki... Nie lubię tego marketingowo narzuconego święta choć nie przeszkadza mi świętowanie go przez innych. Każda okazja do pokazaniu bliskiej osobie atencji jest dobra i warta pochwały.
Ale dzisiejszą notkę chciałbym poświęcić naszej drogiej... Straży Miejskiej.

Straż drogowa czy śmietnikowa?

Istota funkcjonowania straży od początku nastawiona była na pewien zwrot nakładów na jej utrzymanie, przez wystawiane łamiącym przepisy mandaty. Ale mandaty i zakładane na koła blokady, to nie wszystko. Prawdziwy bum na powstawanie straży miejskich i gminnych nastąpił po umożliwieniu tej formacji stosowania fotoradarów. Zrobiła się ona maszynką do zarabiania pieniędzy. Ale co z innymi zadaniami?

Co jakiś czas słyszałem w mediach o sprawdzaniu co też ludzie palą w piecach, sam widziałem dzielnych obrońców porządku wlepiających mandat podłej, przestępczej staruszce, sprzedającej główki czosnku bez odpowiednich zezwoleń. Ostatnio było o spisywaniu w Olsztynie śmietników - nawet nanosili je na cyfrową mapę z zaznaczeniem pozycji za pomocą GPS i robili zdjęcia. Dla mnie bomba!

W Trójmieście ostatnio straż nie jest zbytnio lubiana. Nie ma się co dziwić, zważywszy na rzeczy, jakimi zaskakują mieszkańców, kiedy ci chcą od funkcjonariuszy działania w razie potrzeby.

Wkleję dwa fragmenty z portalu trojmiasto.pl, bo chcę oddać dokładnie to, co myślą o Straży Miejskiej mieszkańcy.

"Kierowca (komunikacji miejskiej) twierdzi, że o godz. 15:57 w piątek zadzwonił na numer alarmowy straży 986 i poprosił o interwencję.

- Nie mogłem wjechać w zatokę przystankową przy ul. Bitwy pod Płowcami z uwagi na źle zaparkowane pojazdy. Z tego przystanku często zabieramy inwalidów na wózkach, jak i wiele osób w podeszłym wieku. W słuchawce usłyszałem, że patrol nie przyjedzie, gdyż nie jest zatwierdzony budżet. Poprosiłem więc o patrol pieszy. Z ust dyżurnej usłyszałem, nikt nie będzie szedł kilometr lub półtora na piechotę. Dyżurna poleca mi, bym z tym problemem skontaktował się z policją, bo oni mają budżet".

Straż Miejska wyjaśniła sytuację, informując, że "zdarzają się dni, gdy strażnicy nie wyjeżdżają na interwencje autem, ale jedynym powodem jest to, iż danego dnia - a tak mogło być w piątek - nie ma wśród nich akurat żadnego z uprawnieniami do kierowania samochodem."

Chyba nastąpiło jakieś niedopatrzenie, bo powinien być zatrudniony lub wynajęty z firmy zewnętrznej jakiś kierowca, który mógłby strażników wozić, kiedy zajdzie taka potrzeba. Skoro można zatrudnić tylu specjalistów od prawa i przepisów, to dodatkowa osoba z prawem jazdy nie powinna być problemem. ;-)))

I jeszcze jeden list, którego nie skomentuję.

" W sobotę, około godziny 22, siostra odprowadzała przyjaciółkę na przystanek. Po drodze zauważyły jak jakaś grupka mężczyzn kopie i bije leżącego człowieka na placu przy przejściu pod falowcem, nieopodal Nadmorskiego Centrum Medycznego przy ul. Jagiellońskiej. Obok leżała druga osoba, najprawdopodobniej również pobita.

Blisko miejsca zdarzenia, przy parkingu strzeżonym, siostra z przyjaciółką dostrzegły radiowóz straży miejskiej. Jak najszybciej podbiegły, aby zgłosić incydent. Ku ich wielkiemu zdumieniu, funkcjonariusze nie okazali zbyt wielkiego zainteresowania, gdyż... wypisywali komuś mandat!

Przynajmniej tak sugerować mógł notes w ręku jednego z nich oraz włączony system ostrzegania świetlnego pojazdu. Co prawda strażnicy miejscy obiecali zająć się sprawą, jednak kiedy siostra dotarła na przystanek, radiowóz wciąż stał w tym samym miejscu, a po drugiej stronie ulicy szła grupka mężczyzn. Siostra nie ma pewności, ale według niej byli to sprawcy zdarzenia. Słyszała jak szydzili ze straży miejskiej. Chciałabym się więc dowiedzieć, jakie są obowiązki tej instytucji w naszym mieście? Pobici ludzie nie są najwidoczniej priorytetem. Może należałoby zmienić jej nazwę na "straż drogowa"?"


Fot, Wojciech Piepiorka, www.czluchow.naszemaiasto.pl


Kiedyś wdałem się w dyskusję z obrońcami ładu i porządku w centrum Gdańska, kiedy włączyłem się w rozmowę między strażnikiem i obcokrajowcem, który przystanął przy "władzy", żeby zapytać się o drogę, a ten chciał mu wlepić mandat, bo stanął motocyklem na chwilę w zatoczce, nawet z niego nie zsiadając.. Oprócz obruszenia się, że jeśli to nie mój znajomy, to po co się wtrącam (z obcych słów znali jedynie 'Strafe', co im zupełnie wystarczało), straszyli mnie też jakimiś konsekwencjami za rzekome "utrudnianie", bo mówiłem z gościem po angielsku i starałem się wytłumaczyć że pytał się jedynie o drogę i obrazę , bo zwracałem się cały czas "panie strażaku". No bo czemu straż pożarna ma strażaków a straż miejska nie? Strażnik jak tłumaczyłem , powinien stacjonować w strażnicy, a nie w urzędzie jak oni. :-)

A swoją drogą jedyny mandat jaki dostałem od "czarnych", to taki "za sikanie w lesie".
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

55. Student na krowie.

Usłyszałem dziś w jednej z radiowych audycji w Radio Gdańsk (tak, tak - patriotyzm lokalny z człowieka wyłazi, niczym przysłowiowa szlachta z człowieka), że przy dotacjach unijnych więcej pieniędzy przypadnie nam na jedną krowę niż na jednego studenta.

Wypowiadali się jacyś profesorowie, może jacyś ekonomiści - nie zwróciłem zbytnio uwagi, bo radio służy mi jedynie jako rozrywka w tle wykonywanych zajęć.


I taka niecna myśl mnie naszła, że choć kształcimy teraz młodzież na potęgę i ilość studentów różnorakich studiów jest krotnością tej sprzed choćby dwudziestu lat, to jakość tej edukacji jednak spada.

Ot, przykład z następujących po audycji wiadomości: w projekcie rozbudowy szkoły podstawowej w Bolszewie - inwestycji wartej koło 10 milionów złotych - zapomniano o umieszczeniu na schematach instalacji wodno - kanalizacyjnych. Wyszło to przy wydawaniu pozwolenia na budowę, więc ktoś, kto robił kalkulację kosztów pewnie też nie zwrócił uwagi, że krany i kibelki są w szkole potrzebne. Więc cena podskoczy do góry, bo z takiego "udogodnienia" ciężko zrezygnować.

Nie ma się co burzyć. Może pan architekt na tych zajęciach akurat nie był i przyłożył się lepiej do wizualizacji bryły budynku?

Ale nie o tym miało być. Chodziło bardziej o to, że wychowując następne pokolenia, uczymy wielu rzeczy, których kiedyś nie było - informatyki, nanotechnologii czy biotechnologii (to z kierunków technicznych), psychologii społecznej, politologii czy gender studies (to z tych których nie rozumiem), a zapominamy o tak podstawowej kwestii jak matematyka - doprecyzuję - logika. Nie uczymy myślenia po prostu!

Pewnie, że będziemy się szybciej rozwijać dopłacając więcej do hodowli krowy niż wykształcenia studenta. ;-)))

Zresztą po co nam myślenie i matematyka? Potraficie dodawać, mnożyć i dzielić? Każdy czytający te słowa z pewnością przytaknie. Ale czy używacie tego do myślenia?

Wiecie na co wydajecie pieniądze i staracie się oszczędzać. Ale czy wszystkie nasze pieniądze są oszczędzane? Jest dostęp do informacji publicznej. Nie każdy przegląda regulaminy sejmu i czasem wychodzą rzeczy jak premie dla marszałków. A co z resztą?

Wynegocjowaliśmy z Unii 105,8 mld Euro. Czy przeciętnemu człowiekowi coś to mówi? Osiemdziesiąt pięć miliardów czy sto pięć - pojęcia człowiek nie ma ile to jest realnych pieniędzy. Pomijam fakt, że nie jest tu uwzględniona składka, którą mamy wpłacić, ale kto by sobie zaprzątał głowę takimi rzeczami. ;-)

Przyjmując, że jest nas 38 milionów, z wynegocjowanych pieniędzy na głowę przypadnie prawie 2 785 Euro w siedmioletniej perspektywie. Przeliczając to po dzisiejszym kursie otrzymamy około 11 560 złotych, co dzieląc na siedem da nam koło 1 650 zł rocznie na statystyczny łeb.

Dużo to czy mało, nawet uwzględniając nie odjęcie składki?

Mam poglądy prawicowe i swoich pieniędzy, które ktoś chce wydawać na lewicowo pojmowane wyrównywanie szans i pojmowaną lewicowo równość po prostu mi szkoda. Przy okazji - kto Wam mili czytelnicy wmówił, ze PiS to prawica? Oni też by tylko rozdawali... Nie ważne czy Kościołowi, górnikom czy rolnikom - czyjeś łatwo wydawać.

Polski rolnik powinien dostać tyle samo co niemiecki, francuski czy duński - tak twierdzi lewica, czyli cały polski parlament. Dziś dostaje 240 Euro na hektar czyli prawie 1000 złotych (996,45 PLN). A średnia unijna wynosi 268 Euro. Wielki krzyk o 28 Euro? Ja jakoś nie krzyczę, że Unia do hektara dopłaca tylko 210 Euro, a z naszego budżetu idzie pozostałe 30 Euro, choć szlag mnie jasny trafia. Wiedzieliście o tym? Składki do Unii z narodowego budżetu cały czas nie liczę, co należy poczytać mi za oznakę taktu.

Nie ma jakoś dopłat do kasjerek w Tesco czy Biedronce, ludzi wynajmujących mieszkania, posiadaczy samochodów, miłośników psów i kotów - a dla posiadaczy ziemi są. Taka socjalistyczna sprawiedliwość. Masz kilka hektarów ziemi wartej nieco złotych (przykładowo w 2012 roku w woj. pomorskim cena hektara to średnio 24 856,40 zł/hektar wg GUS), to dostaniesz bonusa. Nie masz nic - to dopłacaj do bonusów dla innych z odciąganych co miesiąc podatków.

Trochę długi post mi się zrobił, więc w następnym przedstawię na co płacimy z podatków czy nam się to podoba czy nie. Zaręczam, że wielu prawda się nie spodoba.... :-)

sobota, 9 lutego 2013

54. Znów dostanę po dupie...

Post ma dwie części i do obu tytuł pasuje. Mam przynajmniej taką nadzieję zaczynając pisać...

Ponoć ugraliśmy sporo pieniędzy z unijnego budżetu. Wszyscy się cieszą, kroją torty, mrożą szampana, rozpływają się w gratulacjach. Opozycja przypomina, że rząd nie pobił rekordu świata, nie pokonując poprzeczki, zawieszonej na granicy 470 mld PLN, przywożąc w teczce jedynie 105,8 mld €, co na dzień dzisiejszy daje 441 mld PLN. Cholera, mnie się zawsze wydawało, że można pobić rekord osiągnięty a nie wyznaczony przez kogoś z sufitu, no ale ja prosty chłop jestem.

Ileby pieniędzy na rozwój naszego kraju nie dostarczono z Brukseli, dalej będę miał skwaszoną minę. Bo to oznacza wzrost obciążeń podatkowych. Żeby wykorzystać te fundusze, należy najpierw wyłożyć całą kwotę, finansując część ze środków własnych. Proste i opłacalne? Niekoniecznie.

Trzeba będzie przykładowo zbudować most, który zerwała przepływająca rzeką kra. Weźmie się pożyczkę, ogłosi przetarg i po pół roku taki most będzie naprawiony, wywołując poczucie ulgi mieszkańców, którym taki most był potrzebny. Na to jednak pieniądze z Unii nie pójdą, bo są przewidziane rezerwy na takie cele w krajowym budżecie. Czyli najbardziej sensowny przykład nietrafiony, bo nie możemy zaplanować powodzi i wywołanych przez nią zniszczeń

No to może jakaś oczyszczalnia ścieków w powiatowym mieście, bo stara zatruwa pobliski zalew tak, że ryby wychodzą z niego na brzeg, nierzadko na własnych czterech łapach, powstałych ze zmutowanych płetw. Super. Raz dwa, rezerwujemy w budżecie środki na inwestycję i budowa rusza. Tylko z tymi środkami nie tak łatwo i papiery wszelakie trzeba wypełnić. Zanim się środki znajdą i inwestycja się zakończy przybędzie nam ludzi wierzących, modlących się o to, żeby zakończyła się przed terminem, bo inaczej z unijnych środków nici. 

Ciekaw jestem jakie będzie wymyślanie inwestycji na siłę, kiedy czas zacznie nas gonić. Bo czasem trzeba się zapchać, a odpuścić nie wypada.

Budżetu też nie mamy z gumy i obawiam się, że nie będzie łatwo wygospodarować z niego tyle miliardów
€, żeby nic z przyznanych funduszy nie stracić. Spokojnie więc przygotowuję się już dziś na podwyżkę podatków. W końcu to nie politycy, a zwykli podatnicy dostaną po dupie.

******************
Usłyszałem dziś w rozgłośni radiowej, że koło 30% nastolatków unika ćwiczenia na zajęciach wychowania fizycznego. Przodują w tym zwłaszcza dziewczęta. Znam temat z bliższej strony - moja bratanica co i rusz miga się od ćwiczenia na wuefie. 

W audycji radiowej podawali, że dziewczyny boją się nagrań telefonami komórkowymi i późniejszego umieszczania tej amatorskiej reżyserii, okraszonej odpowiednim komentarzem w internecie. Argumentują, że w takim przypadku zawsze dostaną po dupie.

Wiem, że młodzież nigdy nie była idealna i sporo osób z nadwagą, za wysokich czy za niskich, musiała przejść przez niewybredne docinki w czasie edukacji. No, chyba że miała inne przymioty, nie pozwalające na formułowanie takich żartów. Za moich czasów nie było jednak takiej techniki i takiego zezwierzęcenia, pozwalającego grupie na medialne zlinczowanie wybranej przez siebie ofiary.

Inną sprawą jest to, że młodzież mamy coraz bardziej cherlawą i zbyt leniwą do uprawiania nie tyle sportu, co zdrowego stylu życia. Nie chodzi mi tu bynajmniej o odżywianie, nie palenie papierosów i nie chodzenie na piwo. a bardziej o ruszenie dupy sprzed komputera i wyjście na podwórko.

We wszystkich ankietach przeprowadzanych wśród nastolatków najgorszą możliwą karą było do niedawna pozbawienie możliwości korzystania z komórki. Dziś jest to odcięcie od Fejsbuka.

Młodzież broni się ćwiczeń fizycznych, bo nie chce podpaść grupie i narazić się na śmieszność. W szkołach zabronione jest korzystanie z telefonów, a mimo tego nie chcą ćwiczyć. Nie wierzę, że wszędzie zajęcia z wuefu są nudne i nieciekawe, a nauczyciele wymagający.

Sam jestem za tym, żeby z niektórych przedmiotów znieść w ogóle stopnie. Między innymi z wuefu i religii. Nie są one konieczne, a takie rozwiązanie mogłoby anulować sporo problemów dla wielu osób. Może dzieciaki chętniej z uśmiechem i bez strachu skakałyby przez kozła czy robiły przewroty wiedząc, że od nikogo nie dostana po tej przysłowiowej dupie, czy im się uda czy nie?

czwartek, 7 lutego 2013

53. Kici, kici... a kysz, a kysz!

Nie jestem miłośnikiem kotów, ale widzę je prawie codziennie odwiedzając ciekawe, można by powiedzieć "zaprzyjaźnione" blogi. W kwestii tych zwierząt przyjmuję postawę neutralną, zresztą z wzajemnością. ;-)

W którymś z komentarzy napisałem, że "kiedy rozum śpi, budzą się upiory". To nie tylko powiedzenie, ale przede wszystkim tytuł obrazu Francisco Goi (w oryginale: El sueño de la razón produce monstruos).

Dawno tej grafiki nie widziałem (oczywiście w reprodukcji), więc korzystając z dobrodziejstw internetu szybko do niej dotarłem..


Pamiętałem, że są tam demony czy upiory przedstawione jako ptaszydła, a dokładniej sowy i nietoperze, w pamięci mojej nie zapadła jednak obecność kota. W Wikipedii, skąd zresztą skopiowałem obrazki na bloga były też dwa szkice.




O ile w pierwszym szkicu autor próbował wstawić twarze i końskie kopyta, w drugim z zarysu nietoperza pojawiło się już całkiem potężne ptaszydło (wiem, że nietoperz to ssak - proszę nie poprawiać - dziękuję), to na obu szkicach gapiący się kot był od początku, choć w finalnym dziele mordkę ma bardziej straszną niż na szkicu.

Skąd to się wzięło? Pewnie stąd, że wszystkie te zwierzaki prowadzą nocny tryb życia. Pohukiwanie sowy przywodzi na myśl ciemny las, więc coś strasznego. Nietoperzami wkręcającymi się we włosy straszono niegdyś małe dziewczynki. Ale kot? Oprócz tego, że potrafi szlajać się i polować w nocy, z niczym strasznym mi się nie kojarzy. No, może z Baby Jagą, kiedy siedzi jej na ramieniu, ale to chyba późniejszy obrazek.

Dla odpoczynku od mało kolorowych obrazków - znalazłem pasującą mi wersję znanej piosenki. Ładniejsze niż oryginał?


środa, 6 lutego 2013

52. Mam protestować?

Wszyscy wiedzą, że długie zimowe wieczory odnoszą się do czasów, kiedy roboty na roli było niewiele a świece i nafta do lamp na tyle drogie, że w grudniu i styczniu ludzie chcąc nie chcąc chodzili spać z kurami. Dziś już nie te czasy, choć zdecydowanie zamiera o tej porze roku wieczorna aktywność towarzyska.

Bo o ile iść do kogoś po dwudziestej w czerwcowy piękny wieczór nie jest niczym nadzwyczajnym, to pojawić się koło dziewiętnastej w styczniowe późne popołudnie w butach brudnych od pośniegowej brei może być wyzwaniem, narażającym na szwank tak zwane "dobre układy". Coś z tych czasów, kiedy słońce regulowało rytm lepiej od zegarka jeszcze w nas zostało.

Miałem jednak zaległą wizytę, więc wybrałem się z odwiedzinami mimo niesprzyjającej aury. Po drodze zaszedłem jeszcze do sklepu, bo iść z pustą ręką nie wypadało. Nie biorę udziału w żadnych konkursach z powodu wrodzonego lenistwa. Nawet kupon totolotka wysyłam raz do roku, dając się namówić kolegom grającym w Lotto na "kumulację". Co mi w końcu szkodzi, skoro już razem dotarliśmy pod terminal? Tym razem ze względów praktycznych kupiłem czteropak Warki. Była też jakaś informacja o konkursie i możliwych wygranych. Kilka razy zdarzyło mi się znaleźć pod kapslem miły napis: "wygrałeś piwo", dostałem też jakąś zapalniczkę i otwieracz do piwa od miłych pań ekspedientek.

Poprzednie "wygrane" nie wymagały ode mnie żadnych działań czy inwestycji w postaci wysyłania sms-ów czy kapsli poleconym listem. Tym razem jednak na opakowaniu był adres strony internetowej producenta, na której były zasady konkursu. Normalnie byłbym to zapewne kolokwialnie mówiąc olał, ale w towarzystwie zainteresowanym markowymi gadżetami firmy Puma sprawdziłem cóż trzeba zrobić.


Towarzystwo było kompletnie nieskomputeryzowane, ale od czego są smartfony? Wklikałem adres, potwierdziłem, że jestem pełnoletni i kliknąłem na strzałkę "wejdź i wygraj". I co dalej? I nic.

Żeby wziąć udział w konkursie, trzeba mieć konto na Fejsie - a ja nie mam. Dyskryminacja? Skądże znowu!

Mogę przecież konto założyć, podać swoje dane łącznie z numerem telefonu, buta i kołnierzyka. Adres mailowy i domowy pewnie też jest wymagany - bo jak inaczej prześlą mi nagrodę? Problem polega na tym, że nie chcę. Nie bawią mnie portale społecznościowe, rywalizacja na to ile osób mnie lubi i boję się, że takie zabawy zabierałyby mi zbyt dużo czasu. Nawet pisanie bloga nieco czasu z realnego życia zabiera, ale to trochę inna sprawa. Tu mogę pisać kiedy mam czas i ochotę i ważniejsze jest to co myślę, niż jakie słit focie wrzuciłem. Nie muszę nic lajkować i dzielić się swoją "aktywnością".

Nie krytykuję ludzi mających konta na którymś ze społecznościowych portali - po prostu to nie jest zabawa dla mnie.

Sytuacja nieco przypomina tę z małżeństwami i konkubinatami. Wybór zawsze jest i nikt nic nikomu nie narzuca na siłę. Chcesz coś wygrać - zarejestruj się i podaj dane, nikt cię jednak nie zmusza.

Muszę jeszcze krótko odnieść się do posła, którego jako jedynego cenię w polskim parlamencie po tym, jak usłyszałem jego wywód na temat dzietności - Johna Godsona.

"Chciałbym apelować do opozycji o to, abyśmy w sprawach dotyczących walki z kryzysem współpracowali razem, ci z prawej i ci z lewej strony. Apeluję także o to, abyśmy myśleli strategicznie, a nie koniunkturalnie. Wreszcie apeluję do Polaków, aby się nie bali mieć więcej dzieci. Mam czworo wspaniałych dzieci. Jeżeli możesz mieć jedno dziecko,  to możesz też mieć dwójkę. A jeżeli możesz mieć dwójkę, to możesz też mieć trójkę. Ja zrobiłem swoje".

Poseł znalazł się ostatnio na tapecie, nie pasując do genderowych i lewackich stereotypów. Kidy czytam na gazecie.pl: "Poseł Godson – z uwagi na kolor skóry, powinien być pierwszym wzywającym do tolerancji." - to szlag mnie trafia.

To jest dopiero rasizm!!! Lewakom się wydaje, że jak Murzyn, czarnoskóry, to musi popierać wszystkie mniejszości. Nie może mieć własnego zdania, nie może wierzyć w to co chce, powinien grać rolę "uciskanego na równi z homoseksualistami".


Obejrzałem dziś program Lisa i muszę pogratulować posłowi Godsonowi spokoju i merytorycznych odpowiedzi w obliczu medialnego "linczu".