środa, 6 lipca 2011

025. Połowa sukcesu

Kilka dni temu wróciłem do Gdańska. Nie tak jak pielgrzymi w dawniejszych czasach, pokonujący tę samą trasę na pieszo, ale korzystając z fruwających wynalazków, robiących zawrotną karierę w transportowaniu ludzi w ostatnich latach. Co ciekawe, bilet na autobus był dwukrotnie droższy od tego na samolot.

Nie doszedłem do Santiago de Compostela - musiałem skończyć swoją wyprawę w Rzymie, choć miałem jeszcze teoretycznie ponad dwa miesiące wolnego czasu. Niestety, pewne zawirowania rodzinne spowodowały, że byłem potrzebny w Polsce szybciej, niż na koniec sierpnia.

Przeszedłem około 2100 km i spotkałem wielu ciekawych ludzi. Miałem niewielki wypadek na drodze (jeszcze w Polsce), który szczęśliwie udało się "zaleczyć" w kilka dni i kontynuować "tuptanie".

Czy czuję się zawiedziony? Zdecydowanie nie!

Rzym był pierwszym etapem i tam moja wyprawa czy też pielgrzymka została przerwana. Nic nie stoi na przeszkodzie (prócz potrzeby posiadania wolnego czasu - rzecz oczywista) aby kontynuować "przedsięwzięcie" w późniejszym terminie.

Optymistycznie zakładając, że wszystko będzie układało się po mojej myśli zamierzałem pisać notki z trasy, korzystając z przygodnie znalezionych punktów dostępu do internetu. Tu się bardzo przeliczyłem. Na całej trasie tylko dwukrotnie miałem dostęp do sieci, z czego raz na takim sprzęcie, na którym strona Onetu otwierała mi się pół godziny.

Nie miałem również możliwości ładowania netbooka i komórki tak często jak bym chciał. Albo się idzie, albo siedzi i ładuje urządzenia. W połowie drogi netbook, czy to z powodu wilgoci, czy ściskania w plecaku, odmówił pracy nie wyświetlając obrazu. Zapewne poszła w diabły matryca.

Może to i dobrze, bo zmuszony byłem po powrocie nabyć nowy sprzęt o parametrach o niebo lepszych.

Pisałem za to notatki - coś w rodzaju dziennika - bo pamięć ludzka bywa ulotna i pewne rzeczy zostają przykryte przez nowe zdarzenia i przeżycia. Wyszło tego niemal półtora stukartkowego zeszytu.


Muszę przyznać, że psychicznie wspaniale odpocząłem. Fizycznie (prócz wypadku) nie miałem żadnych problemów, choć porobiły mi się odciski w miejscach, w których nigdy ich nie miałem. Schudłem 15 kg. Choć nie była to wycieczka odchudzająca, to jednak maszerowanie z trzydziestokilogramowym plecakiem spowodowało, że próżno u mnie teraz szukać choćby grama tłuszczyku pod skórą. :-)

Nie zdecydowałem jeszcze, czy opiszę całą wyprawę dzień po dniu (co nie jest trudne - wystarczy wklepać do komputera), czy też podzielę się ogólnymi refleksjami. Bo czy kogoś może interesować jak organizować najprostsze rzeczy potrzebne do funkcjonowania w obcym terenie nie wydając na to kupy kasy lub wręcz za darmo?

Na noclegi nie wydałem ani grosza, nocując w większości pod namiotem i czasami u spotkanych po drodze ludzi. Wszędzie (prócz dwóch przypadków w Polsce: odmowy wody i rozbicia się na nieużytkach za posesją) spotykałem się ze zwykłą ludzką życzliwością, czasami nawet mnie zadziwiającą.

Wydałem niezbyt dużo pieniędzy. Nie wziąłem ze sobą dużo gotówki, choć zawsze miałem możliwość posłużenia się kartą w razie potrzeby.

W kilku rzeczach się pomyliłem. To chyba nie wstyd przyznać się do błędu, jeśli jest ewidentny.

Niedoszacowałem stosunku możliwości fizycznych do wagi plecaka. Po drodze spotkałem wielu dorosłych facetów, którzy ledwo go podnosili. Jednak prawie wszystkie spakowane w nim rzeczy były potrzebne. Tyle tylko, że nie byłem z nim w stanie przejść więcej niż 25 - 30 km.

Nie można przed komputerem wyznaczyć sobie dokładnie trasy i później dokładnie się jej trzymać. Różne okoliczności powodowały, że dynamicznie zmieniałem plany co do drogi, którą się będę poruszał, zachowując jedynie ogólny kierunek.

Nie wystarczy znać "uniwersalny" język angielski, żeby się poza Polską z kimś porozumieć. W dużych miastach w hotelach i restauracjach nie ma problemu, ale na prowincji i rozmawiając ze zwykłymi ludźmi trzeba posługiwać się tym samym językiem co oni. Nie chodzi mi tu o płynne mówienie z zastosowaniem wszelakich zasad gramatyki, ale o znajomość słów pozwalających na komunikację. Mnie się jakoś komunikować zawsze udawało.

Do Santiago de Compostela na pewno dotrę. Czy z Rzymu na pieszo, czy z Polski na rowerze, czy też jedynie z Saint Jean Pied du Port (Francja) korzystając ze schronisk, czy inną trasą z innego miejsca, jeszcze nie wiem. Wiem jedynie, że nadal jestem pełen optymizmu i otwartości na innych, co bardzo przydało mi się po drodze.

Będę teraz przez kilka tygodni w sieci, postaram się pisać w miarę często.